Fast Break: Dagger-kwarta Rockets, Thunder przeżuci w Salt Lake City

Paweł Mocek Fast Break Felietony Strona Główna 0

Jeśli dzisiaj smucisz się tym, że Twoja drużyna odpadła z playoffów, pomyśl sobie co w trzeciej kwarcie Game 4 przechodzili kibice Minnesoty Timberwolves. Miami Heat i San Antonio Spurs wygrali łącznie 6 z ostatnich 13 mistrzostw NBA i wiadomo, że w zarządzaniu organizacją nie ma w NBA lepszych ludzi od włodarzy tych dwóch klubów (powoli dołączają do tej grupy także Golden State Warriors). Timberwolves w playoffach nie byli 14 lat, przegrali dwa pierwsze spotkania, ale dzięki 6 kolejnym kwartom mogli mieć nadzieje, że może uda się coś ugrać w tej serii.

I potem przyszedł cios w samo serce. Skupmy się najpierw jednak na pierwszej połowie tego spotkania. Była to w dużej mierze kontynuacja Game 3, patrząc na schematy obronne Wolves i na liczbę izolacji w ich ataku. James Harden w pick-and-rollach miał miejsce na rzut w półdystansie, bo Wolves wiedzieli, że i tak nie będzie go oddawał, tylko poszuka penetracji, lub będzie rzucał za trzy punkty zaraz zza zasłony. Potem Harden zaczął szukać zmiany krycia na Andrew Wigginsie, czy Taju Gibsonie, ale i ci robili na nim dobrą robotę, taką jak jego główny obrońca – Jimmy Butler.

 

 

Chris Paul miał piłkę w bardzo niewielu momentach pierwszej kwarty i dopiero wówczas, gdy Harden zszedł z boiska, atak Rockets zaczął jako tako funkcjonować. Paul chętniej rzuca z półdystansu i lubi mieć swojego obrońcę na plecach, by ewentualnie wymusić na nim faul. Wówczas jednak pojawiły się braki w komunikacji w obronie Rakiet. Karl-Anthony Towns w paru sytuacjach nie był podwajany, tak jak zwykle w tej serii. W niektórych akcjach niscy gracze nie pamiętali też, by niezwłocznie zmienić krycie na każdej zasłonie.

 

Tutaj zawinił akurat Eric Gordon, który powinien w tej sytuacji podążyć za Townsem. To wszystko sprzyjało Wolves, którzy wyszli na to spotkanie tak agresywni, jak w meczu numer cztery. Nie czekali, aż wszyscy ustawią się na swoje miejsca w ataku pozycyjnym, tylko atakowali dużo szybciej i choć były to głównie izolacje, to były one robione po zmianie krycia, by atakujący kosz gracz obwodowy miał po prostu łatwiejszą drogę do obręczy. Również w ich przypadku pojawiały się nieporozumienia, ale było to wystarczające, by utrzymać się w grze.

 

 

Pod koniec drugiej kwarty zaczęło się jednak coś, co było preludium przed egzekucją w trzeciej ćwiartce. James Harden przypomniał sobie, że choć największą bronią Rockets jest pick-and-roll z Capelą, to jest też najlepszym w lidze zawodnikiem w izolacjach. Wszystko czego potrzebował, to trafienie paru rzutów, które w ostatnich paru sezonach były jego „firmowymi”.

 

 

Trzecia odsłona to już koncert Paula i Hardena, którzy postawili tak naprawdę wszystko na jedną kartę, mówiąc „rzucamy z każdej otwartej pozycji po koźle”. Oczywistym jest, że Wolves ustawiając Townsa w pomalowanym, przechodząc przy zasłonach obu rozgrywających Rockets zwykle nad, ale czasem także pod zasłoną, zostawiają im trochę miejsca na oddanie rzutu. Tych rzutów Rockets do tej pory nie oddawali zbyt dużo (jak na siebie), ale w trzeciej kwarcie się to zmieniło. Rzucali i trafiali, raz po razie, wysysając absolutnie całą energię z Target Center. Mike D’Antoni wysyłając Paula i Hardena dodatkowo po zasłonach off-ball zamieszał trochę w koncepcie obronnym Wolves.

 

 

Zauważcie jak w obu akcjach, Capela i Paul/Nene i Gordon wykonują mini-zasłony, odciągając uwagę od gracza, który zaraz dostanie piłkę. W obu przypadkach, obrońcy Wilków – Butler i Wiggins – przeszli pod zasłoną, bo ich pierwszą myślą był switch (odpowiednio z Hardena na Paula i z Paula na Gordona).

Tak jak można się było spodziewać, Wolves byli w tym momencie już bez energii, patrząc, jak w pół kwarty z punktu straty zrobiło się nagle 21 punktów, a potem nawet jeszcze więcej. To był pokaz Rockets D’Antoniego – umiemy nie tylko to, co robiliśmy w sezonie regularnym. Jeśli będą tak potrafili się dostosować także w kolejnych meczach, w kolejnych rundach – reszta NBA ma spory problem. Seria Rockets – Warriors, ze wszystkimi zdrowymi zawodnikami, może być absolutnie najlepszą od wielu, wielu lat. Lepszą nawet od Finałów 2016, czy Finałów 2013. Bardzo byłbym ciekaw serii Rockets – Jazz w II rundzie, bo teoretycznie Utah ma dobre matchupy na najlepszych graczy Rakiet (Paul – Rubio, Harden – Mitchell/Ingles, Capela – Gobert) i mogłoby sprowadzić ich pojedynek do starcia defensywnego.


Mówiąc o Utah… Jazz są trzecią najlepszą drużyną Zachodu od czasu powrotu Rudy’ego Goberta i wymiany Jae Crowdera i żadna z drużyn nie jest nawet blisko. Typowałem w tej serii zwycięstwo Thunder w 7 meczach, bo w playoffach liczą się indywidualności, a Paul George i Carmelo Anthony to solidna dawka doświadczenia, które w takich sytuacjach jest nie do przecenienia. Okazało się jednak, że Thunder po prostu nie mają kolejnego biegu, jaki mogliby wrzucić w tej fazie i wszystkie ich problemy z całych rozgrywek wyszły nagle na przestrzeni czterech dotychczas rozegranych meczów w tej serii.

W Game 3 do głowy Russella Westbrooka wszedł Ricky Rubio, trafiając rzuty z półdystansu i ogrywając go jak dzieciaka w grze pick-and-roll. Ten więc powiedział co powiedział w czasie konferencji prasowej i rzeczywiście, krył Rubio mocniej, dużo bardziej fizycznie. Efekt? Cztery faule w pierwszej połowie. Westbrook jest jednym z tych zawodników, u których „competitive-nature” potrafi być zarówno czymś dobrym, jak i czymś złym. W drugiej połowie Russella praktycznie nie było. Bał się jakiegokolwiek kontaktu, oddawał piłkę do George’a i Anthony’ego, w obronie polecono mu zmieniać krycie na każdej zasłonie, by tylko uniknąć niepotrzebnego starcia z Rubio.

Billy Donovan od meczu numer jeden nie zmienił koncepcji gry w obronie i wciąż prowadziło to do tego samego. Pisałem już o tym po spotkaniu numer dwa, więc tutaj nie będę już się nad tym rozwodził. Corey Brewer nie jest odpowiedzią na Donovana Mitchella od Game 1 (!) i też cały czas za rzadko widzimy na Mitchellu Paula George’a. Coaching w tej serii jest tylko z jednej strony i dla Oklahomy jest to ogromny prztyczek w nos, bo – jak się wydawało – wygranym przez nich offseason.

Joe Ingles wszedł za to do głowy George’a, który w ostatnich trzech meczach trafia tylko 37.9% z gry i 31% za 3 punkty. W swoich izolacjach Carmelo Anthony nie potrafi wykorzystywać przewagi w mobilności na Derricku Favorsie, a jego trójki są często kontestowane i też rzecz jasna nie wpadają (37.3% z gry, 23.1% za 3 punkty). Gdzieś nad nimi unosi się ich lider, który postanowił wybrać się na personalną wojenkę i prawie został przez to zawieszony na mecz numer 5. To spotkanie już dzisiaj i jeśli Westbrook przedłuży ich playoffy co najmniej do Game 6, wówczas znowu będzie się mówiło, że jak nikt wyciąga swoją drużynę z problemów. Nie będzie się mówiło o tym, kto ich w te problemy wprowadził. Kevinie Durancie, coraz bardziej ci się nie dziwię.

Twój komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Sprawdź też...
Labs Raport: Rzut LeBrona daje Cavs prowadzenie w serii, Rockets meldują się w drugiej rundzie
Cztery spotkania playoffs zafundowała nam zeszłej nocy liga NBA. Wśród nich były m.in. możliwe zakończenia ...