Fast Break: Nowe oblicza Murraya i Bartona ratują Nuggets, Pistons ponownie muszą radzić sobie bez Jacksona

Paweł Mocek Fast Break Felietony Strona Główna 0

Po kontuzji Paula Millsapa, Denver Nuggets notują bilans 10-9 i wcale nie wypadli z walki o playoffy. Dzieje się tak pomimo niesprzyjającego terminarza (zaledwie 6 z tych 19 spotkań rozegrali na własnym parkiecie, a wiadomo jak duże problemy mają rywale na wyżynie Kolorado) i trzeba tu oddać trochę zasług trenerowi Malone’owi, a trochę kilku z jego zawodników. Mam na myśli głównie Jamala Murraya i Willa Bartona.

Przy braku typowych rozgrywających oraz Millsapa, który razem z Nikolą Jokiciem imituje w Denver playmakerów, Nuggets potrzebowali, by któryś z obwodowych przejął rolę gracza podejmującego decyzję. Kogoś, kto będzie kozłującym w pick-and-rollu/pick-and-popie i będzie dokonywał właściwych wyborów. Na początku sezonu ani Barton, ani Murray, ani Emmanuel Mudiay (którego już nie ma nawet w rotacji), ani Gary Harris nie byli takimi graczami.

Dopiero teraz, gdy obaj gracze mają dużo większą rolę w ataku, widać postęp zarówno Bartona, jak i Murraya. Ten pierwszy ma naturalny ciąg na kosz, jest dobrym atletą, ale ostatnio dodał też małe pocket-passy, czy nawet loby w penetracjach. Nie jest już tylko punktującym, który ma dobre i słabe momenty w ofensywie. W ostatnich 10 spotkaniach zalicza 5.9 asysty na mecz, będąc w tym elemencie liderem swojego zespołu.

Podobną ścieżkę obrał Murray, którego firmową zagrywką jest oczywiście wyjście po zasłonie, ale w takich akcjach nie jest już tylko zagrożeniem jako rzucający. Coraz częściej wychodząc po zasłonie od razu wchodzi z powrotem pod kosz i również w ten sposób jego penetracje uruchamiają ball-movement Nuggets. Ten jest możliwy dzięki lepszemu spacingowi, który poprawił się od czasu, gdy miejsce Kennetha Farieda w rotacji zajął Trey Lyles. Z Murrayem na parkiecie Denver zdobywa 111.9 punktu na 100 posiadań (najlepszy wynik wśród graczy Nuggets), bez niego zaledwie 102.2.

Murray jest też coraz bardziej inteligentnym obrońcą, nie gubi się w obronie pick-and-roll tak, jak w pierwszym sezonie i przede wszystkim widać duże zaangażowanie po tej stronie parkietu. Kanadyjczyk powoli wchodzi do grona moich ulubionych zawodników, głównie przez postęp jaki zrobił. Jeśli będzie to utrzymująca się tendencja, będzie trzeba uwzględniać go w wyścigu po nagrodę MIP.


Oglądając mecz Indiany z Detroit i widząc kontuzję Reggiego Jacksona powiedziałem sobie „oho, teraz czekanie do wieczora na wyrok”. I padło – 6-8 tygodni z głowy. Jackson doznał skręcenia kostki trzeciego stopnia, co oznacza zerwanie torebki stawowej i w drugim sezonie z rzędu opuści dość sporo spotkań. Jeśli jego powrót po kontuzji będzie tak niemrawy, jak rok temu, Pistons mogą mieć kłopoty.

Mogą, ale nie muszą. Jackson jest w tym sezonie lepszy niż w poprzednim sezonie, choć to samo można powiedzieć o prawie każdym graczu Pistons. W tej nowej, wykorzystującej mnóstwo Andre Drummonda ofensywie Tłoków, Jackson ma rolę nieco mniejszą, ale i tak jest najlepszym playmakerem zespołu oddając piłkę po ścięciach pod kosz, akcjach pick-and-roll, czy po prostu odrzuceniach tzw. extra-passem. Z nim na boisku Pistons zdobywają 105.8 punktu na 100 posiadań (4. wynik w drużynie).

W obronie Reggie jest wciąż graczem minusowym, ale był potrzebny w pierwszej piątce do napędzania ataków pozycyjnych i kontrataków. To samo zadanie stanie teraz przed Ishem Smithem, który jest jednym z najszybszych graczy w lidze. Nie przekłada się to jednak na jego koszykarską inteligencję, choć potrafi zrobić sporo szumu swoimi penetracjami. Stan Van Gundy da teraz więcej piłki Tobiasowi Harrisowi, ale Pistons oczekują powrotu Avery’ego Bradleya, który przy kontuzji Isaiaha Thomasa pokazał w poprzednim sezonie, że potrafi przejąć pałeczkę w ataku, gdy tylko drużyna go potrzebuje.

Wczoraj Pistons zakończyli dobrą passę (5 wygranych w 6 spotkaniach) wczorajszą porażką w Orlando, którzy mieli z powrotem do dyspozycji Aarona Gordona. Najbliższe kilka spotkań – 6 z następnych 9 spotkań rozegrają na wyjeździe – pokaże, czy Stan Van Gundy powinien szukać większych zmian w pierwszej piątce i czy Smith rzeczywiście będzie sprawdzał się tak samo, jak wchodząc z ławki rezerwowych.


Blake Griffin wrócił wczoraj po kontuzji kolana i stało się to dużo wcześniej, niż się spodziewano. Od razu, mimo problemów kondycyjnych, pomógł L.A. Clippers w przejściu się po Los Angeles Lakers, choć już w tym meczu jego kibice mieli kilka okazji do zawału serca. Dwa razy w pierwszej połowie upadał mocno na parkiet i nawet przewracający go Julius Randle i Kyle Kuzma w ekspresowym tempie podchodzili do niego, pytając czy nic mu się nie stało. Ich odczucia nie różniły się w tym momencie od przeciętnego kibica NBA.

Clippers z Griffinem są zupełnie innym zespołem. Już trochę przyzwyczajamy się do jego częstych kontuzji, ale trudno obwiniać jego podatność na kontuzję o jego ostatni uraz, gdy Austin Rivers nie miał gdzie upaść na ziemię i przewrócił się akurat na jego kolano. Blake wrócił dużo wcześniej niż powinien i mam nadzieję, że nie będzie to powodem odnowienia się urazu. Tym bardziej, że od razu zagrał 32 minuty.

Twój komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *