Trash Talker: Tim Duncan – Profesor Wydziału Nauk Koszykarskich

Mateusz Połuszańczyk Felietony Strona Główna Trash Talker 12

Z całym szacunkiem do dokonań tytułowej postaci dzisiejszego artykułu, znacznie istotniejsze wydaje się, w jakich warunkach zdobył szczyty basketu, i to czyni z niego człowieka naprawdę niezwykłego. Nie dorastał z piłką do kosza w rękach, marząc o koszykarskiej sławie. Nie zgłaszali się po niego rekruterzy akademickich potęg, kiedy przyszło mu wybierać uczelnię. Nie zrezygnował przedwcześnie z edukacji, aby ruszyć w pogoń za wielkimi pieniędzmi. Odkąd tylko dołączył do NBA, miał przede wszystkim świecić przykładem dla kolegów z drużyny oraz odgrywać rolę idealnego wyrobnika. Zawsze stronił od statusu typowej sportowej supergwiazdy, a kibice basketu z każdego zakątka świata mogą być mu wdzięczni, że do tego nie dążył. Skromny smutas, facet z maską zamiast twarzy, dysponujący nudnym rzutem z półdystansu o tablicę. Pokrótce: jeden z najlepszych silnych skrzydłowych w annałach koszykówki. Przed państwem – Tim Duncan.

Płynąc pod prąd

Timothy Theodore Duncan urodził się 25 kwietnia 1976 roku na Saint Croix, na Wyspach Dziewiczych Stanów Zjednoczonych. Jego mama, Ione, pracowała zawodowo jako położna. Ojciec Tima, William, parał się natomiast murarstwem. Wyspę zamieszkiwało wówczas mnóstwo rodzin, a Duncanowie radzili sobie lepiej niż większość. Timothy był nad wyraz rozwiniętym dzieckiem, które zmysłem do pozyskiwania wiedzy wyprzedzało rówieśników o lata świetlne. Gdy ukończył osiem lat, grono pedagogiczne postanowiło o przeniesieniu go o rok wyżej. Od tamtej pory, przez wszystkie stopnie oświatowego kształcenia, pełnił honory najmłodszego ucznia w klasie.

Timmy, podobnie jak jego siostry, Cheryl i Tricia, posiadał długie, bardzo gibkie, atletyczne ciało. Na wyspie Saint Croix nikomu nie przyszło do głowy, żeby trenować z kimkolwiek koszykówkę. To miejsce preferowało szkolenie znakomitych pływaków. Np. Tricia była szczególnie świetna w te klocki. Dzięki wysokim lokatom w międzynarodowych rankingach na dystansach 100 oraz 200 metrów stylem grzbietowym, rywalizowała nawet na igrzyskach olimpijskich w Seulu w 1988 roku. Co więcej – wierzyła, że pewnego dnia jej młodszy braciszek bez wątpienia zdoła pobić jej sukcesy w pływaniu.

Chciałam, żeby pojechał na igrzyska olimpijskie do Barcelony w 1992 roku i stanął w szranki przeciwko całemu światu. [Tricia Duncan]

Wtedy Tim Duncan zadecydował, że uczyni wszystko, co w jego mocy, żeby zostać mistrzem olimpijskim, zaś William i Ione w stu procentach wspierali podejście syna do tematu. Mama była na każdym spotkaniu sekcji pływackiej, często doprowadzając Timothy’ego do szaleństwa za pomocą niekończącego się, rwącego potoku wskazówek i ciągłego krytykowania. Oczywiście, dawała mu również masę pozytywnej energii, przesiadując godzinami na trybunach, lecz umówmy się – to bywało po prostu męczące. Jej ulubiona maksyma, którą powtarzała jak mantrę, brzmiała:

Dobry, lepszy, najlepszy. Nigdy nie waż się odpoczywać, dopóki twoje dobry nie zamieni się w lepszy, a lepszy w najlepszy.

Dystansem koronnym Timmy’ego było 400 metrów techniką dowolną. Bez trudu rozpoznawano go na pływackich arenach międzynarodowych, gdzie pobił szereg rozmaitych rekordów mając 12-13 lat. Czasy kręcone przez Duncana stały na równi z rezultatami topowych pływaków w USA w tej kategorii wiekowej, a on wciąż rósł i czuł się silniejszy. Warunki fizyczne Tima były oczywistym darem od niebios, ale to jego skupienie oraz koncentracja umożliwiały mu utrzymanie się na szczycie pływackiej elity. Zdolność naszego bohatera do rozkładania na czynniki pierwsze każdego ruchu – i dogłębne analizowanie tego co wykonuje we właściwy sposób, a co mógłby poprawić – sprawiły, że Tim Duncan był marzeniem trenerów.

Jestem jaki jestem z powodu ludzi, wśród których dorastałem i dzięki temu skąd pochodzę. [Tim Duncan]

Za trzy lata zaplanowano organizację igrzysk olimpijskich w Barcelonie i Tim Duncan miał pewne miejsce w składzie Wysp Dziewiczych na tę imprezę sportową, jednak on chciał wystąpić pod flagą reprezentacji USA, co technicznie nie było zabronione przez zasady kwalifikacji.

17 września 1989 roku w wyspę Saint Croix uderzył huragan Hugo i wszystko uległo diametralnej zmianie. Ojciec Timothy’ego przeszedł przez kilka gwałtownych nawałnic, więc zbudował ich dom na solidnych fundamentach, które wytrzymały bezpośrednią falę huraganu. Pozostała część wyspy została całkowicie zrujnowana. Niestety, zniszczenia dosięgły też pływalni, gdzie odbywały się treningi drużyny pływackiej. Potrzebny był generalny remont, a właściwie rekonstrukcja szczątków obiektu. Gdy zajęcia szkoleniowe przeniesiono do oceanu, Tim Duncan znalazł się w nieciekawym położeniu. Musiał zmierzyć się ze swoim śmiertelnym strachem, którym był paniczny lęk przed rekinami. Zaczął zatem notorycznie opuszczać treningi i został odsunięty od zespołu.

Zresztą, umysł Timmy’ego zaprzątała inna, o wiele poważniejsza kwestia. Latem 1989 roku u jego mamy zdiagnozowano nowotwór piersi. Ione była waleczną kobietą i stoczyła jeden z najważniejszych pojedynków, bo o życie. Nawet gdy wykryto u niej chorobę – i uczestniczyła w spotkaniach sekcji coraz rzadziej – bezkompromisowo nalegała, żeby Timothy nadal ćwiczył pływanie. Ione opuściła ziemski padół łez wiosną 1990 roku, dzień przed czternastymi urodzinami naszego bohatera. Tim Duncan nigdy nie powrócił do pływania.

Na szczęście, coś innego zdążyło przykuć jego uwagę. Rok wcześniej Cheryl – wówczas mężatka, żyjąca w Columbus, w stanie Ohio – wysłała mu zestaw do gry w koszykówkę. William rychło go zamontował. Słup zatopił w głębokiej warstwie cementu,  upewniając się przy okazji, że tablica wraz z obręczą zawiśnie dokładnie trzy metry nad ziemią. Przechwalał się, iż jego konstrukcja jest nie do ruszenia. Miał rację, bowiem niezawodne dzieło architektoniczne przetrwało atak huraganu, tak jak dom Duncanów.

Po śmierci Ione, Cheryl postanowiła wrócić w rodzinne strony z mężem, Rickym Lowerym, który swego czasu występował na pozycji rozgrywającego w koszykarskiej drużynie akademickiej Capital University w Columbus. Przed uderzeniem huraganu Tim Duncan starał się rzucać do kosza i – co wam będę wciskał kit – po prostu partaczył 99 na 100 oddanych prób. Gdy na wyspę przybył Ricky, koszykówka stała się nową pasją Timmy’ego. Nasz bohater był bardzo wysoki jak na swój wiek (183 centymetry wzrostu), natomiast z obliczeń Lowery’ego wynikało, że powinien urosnąć jeszcze około 15-16 centymetrów. Niebawem rozpoczął szkolenie młodego chłopaka od wskazywania najlepszych ustawień na obwodzie. Później Tim nauczył się panowania nad piłką, penetrowania strefy podkoszowej, podejmowania dobrych decyzji podczas podawania, wychodzenia zza zasłon, kończenia akcji po szybkich kontratakach oraz mądrego używania tablicy przy rzutach z półdystansu.

Mama nigdy nie widziała Timmy’ego grającego w koszykówkę, ale myślę, że zerkając od czasu do czasu z nieba, dopinguje go najgłośniejszymi okrzykami wśród anielskich zastępów. Sądzę, że Timmy nadal ją słyszy. [Cheryl Duncan Lowery]

Jesienią Tim Duncan dołączył do zespołu licealnego St. Dunstan’s Episcopal. Tłumaczył to jako wybryk, który pozwoli mu zagospodarować wolny czas, całkiem porządnie się pobawić, a gdy cierpienie po stracie mamy złagodnieje, będzie mógł wrócić do pływania. Jednak potem zabieganie o miłość sekcji pływackiej nie było już dla niego priorytetem. W ciągu trzech sezonów urósł o 22 centymetry i został najlepszym zawodnikiem basketu na wyspie. Ba, śmiem twierdzić, że na całych Karaibach. Doświadczenie, które zebrał grając na pozycji rzucającego obrońcy, zaczęło kiełkować w zastraszającym tempie. Szybkość, zwinność i wzrost rzutowały na wielką siłę w grze tyłem do kosza. Wyglądał jeszcze na zawodnika surowego, nieoszlifowanego, ale biorąc pod uwagę to, że uczył się gry na własną rękę, w swoim środowisku, jego talent zasłużył na ogromny szacunek.

Wkrótce świat skautów uczelnianego basketu obiegły wariackie historie o olbrzymie z Saint Croix, który porzucił pływanie, by zostać koszykarzem. Trzy szkoły – University of Hartford, University of Delaware oraz Providence University – wysłały swoich przedstawicieli na południe, żeby ci zobaczyli Timothy’ego w akcji. Wszystkie trzy uniwerki zaoferowały mu stypendium sportowe, ale komuś zależało znacznie bardziej na pozyskaniu giganta z wyspy. Dave Odom, trener główny drużyny akademickiej Wake Forest Demon Deacons, osobiście pofatygował się z propozycją dla naszego bohatera.

Odom poszukiwał wysokiego gracza, który byłby idealnym dopełnieniem duetu Randolph Childress-Rodney Rogers. Niestety, większość rewelacyjnych podkoszowych podbierały mu lepsze uniwerki, co stanowiło dla niego kolosalny problem. Jednak szkoleniowiec nie poddał się, odwiedził Afrykę i Europę, lecz nigdzie nie mógł znaleźć upragnionego zawodnika. W końcu zawitał do Saint Croix, aby poprosić o radę swojego dawnego podopiecznego, Chrisa Kinga, a ich rozmowa wyglądała tak:

– Kto grał przeciwko temu 16-latkowi jeden na jednego, gdy koszykarze NBA zaaranżowali serię spotkań pokazowych na wyspie?

– Przeciwko Timowi? Alonzo Mourning.  Powiem ci w sekrecie, że miał spore kłopoty.

Dlaczego Dave Odom od razu nie łyknął Duncana? Miał nadzieję, że zostanie zorganizowany mecz jeden na jednego dla skautów, ale była tylko drużynówka. Potyczka nie odbyła się pod zadaszonym boiskiem. Odom martwił się, że znienacka nastąpi oberwanie chmury i tyle z obserwowania starcia. Tim Duncan – nie pytajcie jakim sposobem, bo nie wiem – wyczuł rozterki szkoleniowca. Zanim mecz się rozpoczął, pochylił się nad Davem Odomem i zapewnił, że nieistotne co się wydarzy, on będzie grał w kosza. Pogoda dopisała, a Timmy dał pokaz najlepszych umiejętności. Tego popołudnia trener zespołu Demon Deacons wykonał kawał naprawdę dobrej roboty, składając ofertę Duncanowi. Warunkiem, który miał sfinalizować powitanie Tima na kampusie uczelni, było ukończenie przez niego szkoły średniej z dobrymi ocenami.

Jeśli szukasz bojaźliwego wojownika, który gra na nieosiągalnym dla innych wymiarze koszykówki każdego wieczora, to z pewnością nie znajdziesz nikogo lepszego od Tima Duncana. Przynajmniej w jego epoce. [Dave Odom]

Tim Duncan w ostatnim sezonie basketu na poziomie licealnym notował średnie statystyczne na poziomie: 25 punktów, 12 zbiórek oraz 5 bloków na mecz. Gdy kampania dobiegła końca, Timmy uczynił Dave’a Odoma najszczęśliwszym trenerem w konferencji ACC.

Wake Up, Wake Forest!

Tim Duncan zaszczycił kampus uniwersytetu Wake Forest w sierpniu 1993 roku, po czym od razu skierował swe kroki na salę gimnastyczną. Oficjalne treningi rozpoczynały się za kilka tygodni, więc wziął sprawy we własne ręce i dołączył do reszty starterów, którzy rozgrywali gierki sparingowe. Kiedy Childress go zobaczył, z miejsca ruszył do biura Dave’a Odoma i oświadczył mu, że po sali biega bardzo wysoki dzieciak, wycierając parkiet całą wyjściową piątką Demon Deacons. Dodał też, że jeśli olbrzym nie jest w drużynie, to Odom powinien bardziej się postarać i natychmiastowo zrekrutować go do zespołu.

Timmy był objawieniem programu rozwoju sportowego uczelni, która przez lata pełniła rolę ubogiej krewnej takich uniwersytetów jak: Duke, Maryland czy North Carolina. W końcu mieli do czynienia z centrem posiadającym łatwość kozłowania piłki pomiędzy nogami, trafiania rzutów z półdystansu o tablicę z niezwykłą powtarzalnością, potrafiącego celnie przymierzyć zza łuku i szybkiego przemieszczania się pod kosz oponentów w kontratakach. Pierwotnie trener Odom rozważał skorzystanie z prawa zwolnienia siedemnastolatka z reprezentowania barw uczelni na rok, aby ten mógł podszkolić swój warsztat, ale zapierający dech w piersiach, wszechstronny basket w wykonaniu Duncana – aczkolwiek sam zawodnik był ochrzczony mianem „człowieka tajemniczego” – dał mu miejsce w pierwszym składzie Wake Forest. Ekipa Demon Deacons potrzebowała Tima. Rok wcześniej dotarli przecież do Sweet Sixteen turnieju głównego NCAA, lecz Rodney Rogers uznał, że weźmie udział w drafcie NBA, zaś Derrick Hicks ukończył edukację. Pozostawieni na pastwę losu, bez odpowiedniej prezencji w low-post, gdzie Randolph Childress był ich jedynym doświadczonym punktującym, łaknęli kogoś pokroju Duncana jak kania dżdżu.

Premierowym meczem Tima w barwach Demon Deacons było spotkanie przeciwko Alaska University w Anchorage. Wtedy po raz pierwszy w życiu ujrzał śnieg i pierwszy raz nie zdobył żadnego punktu na koszykarskim parkiecie. Gra toczyła się w szybszym tempie, była bardziej złożona, niż to czego nauczono go na wyspie Saint Croix. Tak czy inaczej, Tim Duncan czuł lęk, gdy przychodziło do oddawania rzutów. Minęło prawie pół sezonu, zanim nasz bohater znalazł odpowiedni komfort psychiczny i właściwy rytm rzutowy, ale wszystkie inne elementy gry wychodziły mu kapitalnie, natomiast Wake Forest zaliczyli odważne wejście w kampanię 1993/94.

Gdy terminarz ACC ruszył z kopyta, Tim Duncan otrzymał kilka solidnych wsadów „prosto w twarz” od Sharone’a Wrighta z Clemson. Po tym zajściu, Timothy został wezwany do biura trenera Odoma i – jak sam wspomina – obawiał się najgorszego. Kiedy zdał sobie sprawę, że szkoleniowiec jest zaniepokojony stanem pewności siebie młodego wielkoluda, ponieważ tego typu akcje często niszczą zawodnikom kariery, roześmiał się wniebogłosy. Trener Dave Odom musiał jeszcze wiele się nauczyć o swoim nowym nabytku.

Mówią, że jestem wyprany z emocji, ale tak naprawdę ekscytuję się każdym osiągnięciem, nawet gdy nie widać tego gołym okiem. [Tim Duncan]

W pozostałej części sezonu rywale Wake Forest byli jak dzieci we mgle, co skrzętnie wykorzystywał Tim, ćwicząc na nich coraz to bardziej finezyjne ruchy w piwotach, a gdy ci odpuszczali krycie go na półdystansie, ten ładował kolejne trafienia (tutaj był akurat nie do zatrzymania). Duncan poprowadził Demon Deacons do oszałamiających zwycięstw nad zespołami akademickimi Duke oraz North Carolina, zaklepując Wake Forest miejsce w drabince turnieju NCAA (bilans 20 wygranych i 11 porażek), gdzie przebrnęli pierwszy etap, lecz na drugim musieli uznać wyższość Kansas. Tę kampanię podopiecznych Dave’a Odoma należy jednak zaliczyć do udanych.

Tim Duncan kontynuował marsz ku samodoskonaleniu, stając się w drugim sezonie zabójczym punktującym. Deacons pięli się w górę rankingów, zaś nazwisko Timmy’ego było wymieniane jednym tchem obok trzech innych drugoroczniaków z ACC, którym wróżono wielką przyszłość. Mowa tutaj o postaciach Joe Smitha, Jerry’ego Stackhouse’a oraz Rasheeda Wallace’a. Pod koniec rozgrywek zasadniczych Wake Forest zmierzyli się z UNC. Duncan ograniczył poczynania Wallace’a w ofensywie do zaledwie 4 oczek, sam uzyskał 25 punktów, a Demon Deacons triumfowali 79-70. Po meczu niejaki Jerry West zasugerował, że Tim na pewno zostanie wysoko wybrany w drafcie w 1995 roku, natomiast sam zainteresowany zagwarantował, że nie ma zamiaru przechodzić do zawodowej ligi koszykówki, dopóki nie osiągnie dyplomu ukończenia placówki Wake Forest. Nawet jeśli NBA zrealizuje plan podwyższenia salary cap dla żółtodziobów w 1996 roku – i dadzą mu niezliczoną ilość milionów baksów – on wciąż będzie zdeterminowany, żeby zdobyć wykształcenie.

Tim Duncan dostrzega na boisku znacznie więcej, niż wielu rozgrywających. Kiedy na niego patrzę, nie widzę nic, poza geniuszem. [Jerry West]

W turnieju konferencji ACC, Demon Deacons dotarli do finału, w którym pokonali Tar Heels. Tim Duncan ponownie zastopował Rasheeda Wallace’a, królując pod tablicami (20 zbiórek). Swoją cegiełkę dołożył także Childress, trafiając kluczowy rzut z wyskoku na cztery sekundy przed upływem doliczonego czasu gry.

W NCAA Tournament, Wake Forest awansowali do Sweet Sixteen, gdzie ich przeciwnikami była drużyna uczelni Oklahoma State, uważana wówczas za jedną z najbardziej brutalnych w świecie akademickiego basketu. Na pozycji środkowego w zespole Cowboys występował Bryant „Big Country” Reeves – absolutny wymiatacz w strefie podkoszowej. Ludzie mówią, że nie warto zamiatać problemów pod dywan. Timothy zmierzył się z wymiatającym problemem, obnażył jego koszykarskie braki i zamiótł go pod parkiet. Tim Duncan zebrał 22 piłki i 8-krotnie blokował próby rzutowe rywali, Reeves trafił tylko 4/15 rzutów z gry, ale głupia strata Childressa w ostatecznych fragmentach wyrównanego pojedynku zaważyła o eliminacji Demon Deacons (71-66). Timmy mógł pochwalić się imponującymi statystykami: 16.8 punktu, 12.5 zbiórki, 4.2 bloku na mecz. Ponadto wybrano go najlepszym obrońcą w kraju.

Wraz z odejściem z uczelni Randolpha Childressa, Tim Duncan od razu przejął pałeczkę lidera niedojrzałego zespołu,  wkraczającego w batalię w sezonie 1995/96. Drugoroczni obrońcy, Jerry Braswell oraz Tony Rutland, nie stanowili dużego zagrożenia, zatem oponenci Wake Forest często podwajali Timmy’ego bez żadnych poważniejszych konsekwencji. Trener Dave Odom musiał opracować inne schematy zagrywek, co po pewnym czasie znalazło odzwierciedlenie w grze Demon Deacons. Ekipa przegrała zaledwie cztery spotkania w ACC i – po ograniu uniwerków Virginii, Clemson oraz Georgia Tech – powtórzyli ubiegłoroczny sukces, sięgając po tytuł mistrzów konferencji. W finałowym pojedynku Tim Duncan zdobył 27 punktów, dokładając do tego 22 zbiórki. MVP!

Niestety, tuż przed rozpoczęciem marcowego szaleństwa w 1996 roku Timothy’ego dopadła grypa. Pomimo tego, wypadał bardzo przyzwoicie na tle drużyn akademickich Northeast Louisiana, Texas oraz Louisville, ale gdy czuł się na sto procent gotowy do meczu przeciwko Kentucky Wildcats, ich szkoleniowiec – Rick Pitino – wydał swoim boiskowym żołnierzom jasne rozkazy. Mają potrajać Duncana, zmuszać go do błędów, być jak sfora wygłodniałych wilków. Rady trenera Pitino były strzałem w dziesiątkę, ponieważ Wildcats odprawili z kwitkiem Demon Deacons (83-63). Tima znowu nagrodzono wyróżnieniem dla najlepszego defensora roku (19.1 punktu, 12.3 zbiórki, 3.8 bloku). Niedługo po zakończeniu sezonu, rozgorzała dyskusja w kwestii dalszych planów naszego bohatera.

Wezwałem Timmy’ego do swojego gabinetu i powiedziałem mu, że mam dwa komunikaty prasowe. Jeden brzmiał: „Zostaję na ostatni rok studiów na Wake Forest”. Natomiast treść drugiego była następująca: „Wezmę udział w zbliżającym się naborze do NBA”. Wyglądało na to, że nie mógł się oprzeć pokusie profesjonalnej koszykówki, ale po chwili uśmiechnął się do mnie i rzekł, iż jego plany są niezmienne. Odetchnąłem z ulgą. [Dave Odom]

Przedsezonowe zapowiedzi specjalistów wskazywały, że kampania 1996/97 padnie łupem Demon Deacons. Każdy z zawodników był starszy i mądrzejszy o doświadczenia, na dokładkę reprezentację szkolną zasilił mierzący 216 centymetrów wzrostu Loren Woods, który miał z Timem rządzić w pomalowanym. Misja drużyny była dość klarowna. Duncan dał sobie na wstrzymanie z kupą kasy na zawodowych parkietach, żeby zwyciężyć w NCAA Tournament, zatem trzeba mu pomóc. Na otwarcie rozgrywek Wake Forest triumfowali w trzynastu spotkaniach z rzędu, wliczając wielkie wygrane przeciwko Utah oraz UNC. Podopieczni Dave’a Odoma zajęli drugie miejsce w krajowych rankingach (najwyższe w historii szkoły). Tim Duncan pokazywał na boisku ruchy, których centrzy NBA uczą się latami z różnym skutkiem. Potrafił wyplątać się z pułapek przy podwojeniach czy nawet potrojeniach, obsłużyć podaniem kolegów rewelacyjnie zmieniających pozycje, a także potrzebował naprawdę niewielkiej przestrzeni do oddania rzutu o znakomitej jakości, który w prawdziwym świecie nie miał racji bytu. Nie miał prawa znaleźć drogi do kosza.

Timothy był sfrustrowany faktem, że ekipa Wake Forest straciła impet i nie zwyciężyła trzeciego kolejnego mistrzostwa konferencji. Na domiar złego na drugim etapie rywalizacji w March Madness pogrążył ich zespół Stanford (72-66). W finałowym roku na boiskach ligi akademickiej nasz bohater notował: 20.8 punktu ze skutecznością 60.8 celnych prób z gry, 14.7 zbiórki (numer jeden w kraju), 3.3 bloku (DPOY) oraz 3.2 asysty. Tim Duncan został wybrany z pierwszym numerem draftu NBA w 1997 roku przez San Antonio Spurs.

Twin Towers

Zanim doszło do wyselekcjonowania Tima przez klub z Teksasu, Duncan oglądał za pośrednictwem przekazu telewizyjnego relację z loterii draftowej. Więcej piłeczek w maszynie losującej miały zespoły w fazie przebudowy, mianowicie Vancouver Grizzlies oraz Boston Celtics. Kiedy losowanie wyłoniło, że z pierwszym pickiem będą wybierać San Antonio Spurs, Tim Duncan nie krył entuzjazmu. Trener Gregg Popovich również:

Tim Duncan nie potrafi dobrze podawać, on czyni to w sposób kapitalny. To najlepszy asystent takich rozmiarów od czasów Billa Waltona. Może i mierzy 212 centymetrów wzrostu, ale dla mnie jest po prostu quarterbackiem w przykrótkich spodenkach.

David „Admirał” Robinson i Tim Duncan – dwie bliźniacze wieże, baszty teksańskiej fortecy, w otoczeniu odważnych wartowników, którymi byli: Avery Johnson, Vinny del Negro, Sean Elliot oraz Chuck Person. Generał wojsk Gregg Popovich spędził tamto lato na taktycznym przegrupowaniu rozwiązań ofensywnych. Robinson i Duncan cały czas pracowali nad pełnym porozumieniem w strefie podkoszowej. Ćwiczyli dzielenie się piłką w różnych sytuacjach meczowych, wpływali na swoją grę tyłem do kosza, wspierali się w obronie. Sezon 1997/98 zakończyli na piątym miejscu konferencji zachodniej, legitymując się bilansem 56 zwycięstw oraz 26 porażek. Wprawdzie z play-offami pożegnali się na szczeblu półfinałów konferencji przeciwko Utah Jazz (4-1), ale w San Antonio uznano to za świetny prognostyk. Średnie statystyczne Timmy’ego prezentowały się fantastycznie: 21.1 punktu, 11.9 zbiórki, 2.7 asysty i 2.5 bloku na spotkanie. Nagroda dla najlepszego debiutanta w stawce była formalnością – Tim Duncan.

Druga kampania to niesamowite wyczyny San Antonio Spurs. Najlepszy bilans w skróconym przez lokaut sezonie (37-13), rozbicie w pył wszystkich oponentów w drodze po tytuł mistrzów NBA, czyli odpowiednio: Minnesoty Timberwolves (3-1), Los Angeles Lakers (4-0), Portland Trail Blazers (4-0) i New York Knicks w finałach ligi (4-1). Nagroda MVP finałów powędrowała na konto Timmy’ego. Inaczej być nie mogło, a liczby mówią same przez się: 27.4 punktu, 14 zbiórek, 2.2 bloku na mecz.

Tytuły, wyróżnienia, chwała

Od 1998 roku aż po dziś dzień Ostrogi pod wodzą Gregga Popovicha nieprzerwanie są uczestnikami fazy posezonowej. Tim Duncan jeszcze czterokrotnie unosił w geście triumfu Larry O’Brien NBA Championship Trophy. Pamiętna potyczka numer sześć przeciwko New Jersey Nets w 2003 roku, gdzie otarł się o quadruple-double, kończąc zawody z linijką: 21 oczek, 20 zbiórek, 10 asyst oraz 8 bloków:

Trudna, siedmiomeczowa przeprawa z Detroit Pistons w 2005 roku, gdzie pierwsze skrzypce w czwartej kwarcie grał Manu Ginobili, o czym nieco szerzej pisałem tutaj. NBA Finals 2007, podczas których zafundowali sweepa LeBronowi Jamesowi oraz jego świcie z Cleveland Cavaliers, i jakże ogromny respekt obu panów po ostatnim starciu:

Wreszcie rok 2014 i zwycięstwo 4-1 nad Miami Heat w finałach ligi:

Oprócz pięciu czempionatów NBA, Tim Duncan został dwukrotnie uhonorowany statuetką dla najlepszego zawodnika sezonu zasadniczego (2002, 2003), piętnastokrotnie znalazło się dla niego zasłużone miejsce w składach All-NBA Team i tyle samo w All-Defensive Team. Piętnaście razy wystąpił w Meczu Gwiazd ligi. Co zwłaszcza wryło mi się w pamięć odnośnie osoby Timothy’ego Theodore’a? Career-high w postaci 53 oczek przeciwko Dallas Mavericks…

…blok numer 3000 w karierze wykonany na Jamesie Hardenie…

…pokonanie granicy 25 000 punktów na boiskach NBA…

…pożegnalna potyczka, w której San Antonio Spurs mierzyli się z Oklahomą City Thunder…

…jak również wzruszająca ceremonia zastrzeżenia numeru „21”, z którym Duncan występował, lojalnie broniąc barw organizacji z Teksasu:

Tim Duncan to nie tylko strasznie dobry sportowiec, to okropnie utalentowany wysoki gracz. Może był oszczędny w mowie, nie kłapał bez potrzeby jadaczką, lecz jego cechy przywódcze są niepodważalne. Czyny, nie słowa – tego nauczył wielu zawodników młodego pokolenia, jak chociażby Kawhi Leonard. I wiecie co? Tęsknię za ponurym Duncanem i nudnymi rzutami o tablicę.

Cousins w opałach

Przy okazji ostatniego artykułu konwersowałem z jednym z odbiorców, który napisał z niedowierzaniem: „Duncan i trash-talk? Chętnie poznam!”. No cóż, mocno zmotywowało mnie to do poszukiwań w najmroczniejszych odmętach jaskini, zwanej dalej internetami. Odkopałem kilka historii, więc proszę o uwagę.

9 listopada 2012 roku Sacramento Kings podejmowali San Antonio Spurs. W pewnym momencie spotkania, po zdobyciu na Timmym punktów w pierwszych dwóch posiadaniach i wymuszeniu faulu w trzecim, DeMarcus Cousins wypalił:

Skopię mu tyłek, po prostu nakopię mu do dupy.

W następnych trzech sekwencjach z rzędu Duncan trafiał, blokował Cousinsa, inicjował kontrataki. Komentujący ten pojedynek Sean Elliot podsumował sytuację na antenie:

Gdy myślisz, że zdominowałeś Tima Duncana werbalnie, on wetknie ci te przemyślenia z powrotem do gęby. Timmy nie lubi śmieciowych gadek, ale jeżeli jakiś koleś zaczyna się z nim drażnić, on odpowie. Cały trash talking Cousinsa był zbyt pochopny. Nie zaczynaj mielić jęzorem przeciwko jednemu z najlepszych koszykarzy wszech czasów. W przeciwnym wypadku wystawi ci za to rachunek.

Popisowy numer Duncana

Nie od dziś wiadomo, że Michael Jordan często wdawał się w utarczki słowne z Larrym Birdem. To jedna z tych rywalizacji, którą wszyscy podziwialiśmy z zapartym tchem. Otóż, Shaquille O’Neal vs. Tim Duncan to również współzawodnictwo na gruncie wymiany ostrych jak brzytwa uprzejmości, co „Wielki Arystoteles” zaznaczył w swojej książce:

Ładowałem wsad za wsadem, gadałem do Tima jak najęty, a on zawsze był przygotowany. Pamiętam, jak pewnego razu popatrzył na mnie ze znudzonym wyrazem twarzy i powiedział: „Hej, Shaq! Sprawdź ten rzut, za chwilę, o tablicę”. Trafił. Na to nie pomoże żadna zgryźliwa uwaga.

Dress code

W 2005 roku NBA wprowadziła restrykcyjne zasady dotyczące ubioru zawodników, niejako zmuszając ich do noszenia garniturów i krawatów niemal wszędzie. Tim Duncan nie pozostał obojętny na nowy regulamin modowy ligi:

Moim zdaniem to stek bzdur. Rozumiem, co starają się osiągnąć zabraniając wkładania czapeczek, szwędania się w łachmanach albo retro-koszulkach. Okej, w porządku. Natomiast kompletnie nie pojmuję skali przedsięwzięcia proponowanego przez NBA. To dopiero karygodne i niedopuszczalne.

Na zakończenie serwujemy dziesięć topowych zagrań z kariery Timmy’ego:

Drodzy czytelnicy, kto ma zostać bohaterem następnego „Trash Talkera”? Stephon Marbury czy Yao Ming? Na wasze głosy w komentarzach czekam do czwartku wieczorem. Pozdrawiam!

12 Komentarze

  1. Marbury 😀

  2. Sebastian Niedzielski

    świetny tekst. Marbury.

    1. Mateusz Połuszańczyk

      Dziękuję za uznanie! 🙂

  3. Świetny, wyczerpujący artykuł, czekam na więcej!

    1. Mateusz Połuszańczyk

      Dziękuję, na pewno będzie więcej. 😉

  4. Nigdy nie lubiłem Stephona, Yao poproszę, pzdr dd

    1. Mateusz Połuszańczyk

      Dawidzie, skąd ta niechęć do Stefana? 😀

  5. Jak zawsze świetnie się czyta. Następny Marbury.

    1. Mateusz Połuszańczyk

      Dziękuję za pozytywną opinię. 🙂 Marbury prowadzi już 3-1.

  6. Oniemiałem po przeczytaniu i nie siląc się na wielkie, wychwalające autora pod niebiosa, frazesy, powiem tak: To jest to!!!

    1. Mateusz Połuszańczyk

      Dziękuję bardzo za wzruszający komentarz i odpowiem po angielskiemu: „This is why we play”. 🙂

Twój komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *