Fast Break: Rockets nie mają czasu na panikę, bo Warriors są zbyt dobrzy

Paweł Mocek Fast Break Felietony Strona Główna 0

W pewnym momencie pierwszej kwarty meczu numer trzy pomiędzy Rockets a Warriors miałem wrażenie, że jeśli na chwilę spojrzę w dół, chcąc zapisać coś w swoim notesie, to gdy podniosę głowę obie drużyny będą miały już po 5 punktów więcej. Początek spotkania był chaotyczny, obfitujący w szalone rzuty, ale gdy gra się nieco uspokoiła i obie drużyny grały half-court offense, ponownie okazało się, że na Warriors trudno jest znaleźć godnego rywala.

Gameplan Rockets od jakiegoś czasu jest jasny i klarowny. James Harden łapie piłkę na szczycie, szuka wzrokiem kolegi, którego kryje Stephen Curry, ten stawia mu zasłonę i zaraz Harden gra izolację przeciwko Chefowi. Harden, albo Chris Paul, choć ten drugi próbuje raczej łapać po switchach wyższych rywali – Kevona Looneya, Jordana Bella – ale o nim później. Od czasu stanięcia czoło w czoło Hardena i Curry’ego, ważne są 3 kwestie: 1) jak szybko Harden zaatakuje Curry’ego (ile zostanie czasu na zegarze), 2) co robią w tym czasie jego koledzy (ścięcia, czy czekanie na piłkę), 3) jak szybko reaguje pomoc defensywna Warriors ze słabej strony. Wszystkie trzy punkty były w Game 2 realizowane z korzyścią dla Rockets. Game 3 to już coś zupełnie innego.

W pierwszych kilku posiadaniach, Curry nie chciał zmieniać krycia na Hardena i kończyło się to punktami Rockets po dwóch szybkich podaniach. Potem ostatecznie switchował i działało to podobnie, jak w Game 1 – czasami był pokonywany off-the-dribble, czasami utrzymywał się na nogach do samego końca, ale miał za sobą kilku ludzi, którzy byli gotowi bardzo szybko wskoczyć między Hardena a kosz.

 

Curry zrobił w tym momencie bardzo dobrą pracę w obronie 1-na-1. Mimo, że teoretycznie nie chcesz dać Hardenowi penetracji na lewą rękę, to przy wyczyszczonej prawej stronie parkietu (brak możliwości pomocy), kieruje Brodę w lewo. Tam utrzymuje się przy nim aż do samej strefy podkoszowej, po czym z pomocą we właściwym momencie (lob do Capeli byłby w tym momencie już arcytrudny) przychodzi Kevon Looney. Rockets mieli ogromne problemy z trafianiem spod samej obręczy, ale zdecydowanie „pomagała” im w tym obrona Warriors. Skupiona, pomagająca sobie nawzajem, rok temu najlepsza w NBA.

 

Curry zostaje tu pokonany łatwo szybką penetracją Geralda Greena, ale szybkiej pomocy udziela Draymond Green. Teksański Green wykonuje właściwe podanie do Mbah a Moute, ale wówczas ze słabej strony pojawia się Looney. Drugoroczniak w tych playoffach jest naprawdę solidny, a ten mecz był być może najlepszym w jego wykonaniu. Z drugiej strony, już w drugiej kwarcie złapał 3. faul i Steve Kerr postanowił zaufać kolejnemu swojemu młodemu zawodnikowi, który w przyszłości ma być alternatywą dla Greena. Jordan Bell pojawił się na parkiecie i praktycznie duplikował to, co robił Looney.

Tu dochodzimy do Chrisa Paula, który atakował mismatche właśnie z Looneyem i Bellem naprzeciwko siebie. Miał w takich akcjach spore problemy i ogólnie, CP3 nie wygląda na w pełni zdrowego. Pamiętamy, jak musiał zejść z boiska w Game 2 z małym urazem i przed meczem numer trzy również widać było u niego braki, jeśli chodzi o ruchliwość, przewidywanie oraz skuteczność (4/11 z niekontestowanych rzutów). Rockets mają problemy z kreowaniem ofensywy, gdy playmakerami są Paul oraz Gordon, ponieważ w mniejszej liczbie przypadków muszą wysyłać do nich pomoc w obronie – Warriors sprowadzają ich akcje do gry 1-na-1 i radzą sobie w niej dobrze.

Problemy z kreowaniem gry, zła skuteczność Paula, lepsza obrona Warriors przy penetracjach Hardena i innych – wszystko to skutkowało głównie dwoma rzeczami – stratami Rockets (20 strat, 29 punktów po stratach) oraz szybkimi atakami. Przy nietrafionych lay-upach, w przypadku Warriors istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że za 2 sekundy akcja będzie odbywała się już po drugiej stronie boiska, a po 5 sekundach gracze Kerra znajdą dobry/świetny rzut w transition. To też była spora historia Game 1 i Game 3 – punkty po pół-kontratakach lub kontratakach, nie tylko po stratach Rockets.

Kilka takich łatwych lay-upów z kontrataków w trzeciej kwarcie na dobre odblokowało Stephena Curry’ego. Zadziałała też na pewno jego MVP-mentalność. Rockets atakowali go w pierwszej połowie posiadanie po posiadaniu i w końcu sportowa złość i duma Curry’ego musiała przeważyć nad frustracją z powodu nietrafionych rzutów. I nagle okazało się, że Chefa dość trudno jest zmęczyć.

 

To był moment przełomowy. Przed tą trójką, Curry trafił 5 kolejnych rzutów – ale żadnej trójki. Jeśli dostajesz taką trójkę z 10. metra, która powiększa różnicę do 17 punktów straty, to trudno nie panikować. Rockets panikowali. Zamiast switchów na Curry’ego, Harden i Paul zaczęli grać przeciwko Durantowi, Greenowi, czy Thompsonowi – wszyscy byli świetni w tym meczu po bronionej stronie parkietu – nie trafiali, szły kontry Warriors. A Chef trafiał i gotował.

 

Rockets potrzebują w Game 4 kilku rzeczy. Po pierwsze cierpliwej ofensywy – nie są im potrzebne izolacje przeciwko Durantowi, Thompsonowi, czy Greenowi. Niech robią to przeciwko Curry’emu, Looneyowi, wówczas mają większą szansę na wymuszenie pomocy. Gdy ta pomoc przyjdzie, potrzebna im jest też skuteczność P.J.’a Tuckera oraz Mbah a Moute, od których Warriors pomagają. Gdy nie będzie otwartych pozycji, potrzebne są penetracje innych graczy niż tylko Harden – tak jak w Game 2 robili to Tucker, czy Trevor Ariza. Ich obrona do czasu przejęcia spotkania przez Curry’ego była całkiem dobra – odcinali Warriors od piłki przy ścięciach, wymuszali izolacje. Będą mieli jednak szansę tylko wówczas, jeśli zmuszą rywali do gry w half-court.

41 punktów różnicy nie oddaje przebiegu tego spotkania, bo Rockets nie byli aż tak źli. Warriors byli lepsi, choć w pierwszej połowie także mieli problemy z kreowaniem swojej gry i bazowali na kontratakach. Rockets nie powinni tracić swojej izolacyjnej tożsamości, bo niektóre z tych lay-upów zaczną wpadać, a w innych akcjach dostaną się na linię rzutów wolnych. Na koniec dnia może się okazać, że Warriors są drużyną wykraczającą poza standardy reszty ligi i nic z tym nie będą mogli zrobić. Teraz jednak muszą walczyć dalej, bo mają na siebie niezły pomysł i niezły gameplan.

Twój komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Sprawdź też...
San Antonio Spurs zaoferują Kawhi’owi Leonardowi supermaksymalny kontrakt
San Antonio Spurs planują się spotkań niedługo z obozem Kawhi'a Leonarda by wyjaśnić wszystkie nieporozumienia ...