Overtime: Center, czyli relikt NBA

Marta Kiszko Felietony Overtime Strona Główna 2

5 lat temu NBA wprowadziła rewolucję w systemie głosowania do meczu gwiazd. Od tamtej pory wybierano dwóch graczy backcourtowych oraz trzech frontcourtowych. Zrezygnowano z pozycji centra. To tylko jeden z dowodów na to jak bardzo zaciera się granica dla tej pozycji. W niedawno opublikowanym rankingu ESPN przynajmniej połowa graczy z top 10 może grać na dwóch pozycjach. Tylko dwóch z nich – Cousins i Green – grywa na co dzień na piątce.

Pozycja centra bezsprzecznie ewoluuje. Dziennikarze zza oceanu już próbowali niejednokrotnie stawiać krzyżyk na środkowych, później „przywracać ich do żywych”. Nie chcę spekulować, czy rzeczywiście NBA nie jest już miejscem dla wysokich graczy. Faktem jest natomiast to, że na przestrzeni paru-parunastu lat zmienił się sposób gry środkowych, wykorzystywanie ich umiejętności przez trenerów, arsenał ofensywny, a nawet sam rynek i aspekt finansowy dla graczy na pozycji numer pięć.

W poprzedniej erze basketu to właśnie centrzy byli największymi dominatorami. Z resztą, to słowo tak dobrze pasuje do gabarytów takich graczy jak Kareem Abdul-Jabbar, Bill Russell czy Wilt Chamberlain (dość śmiesznie brzmi powiedzenie, że Steph Curry albo James Harden są dominatorami – zwłaszcza w kontekście Shaqów i innych gigantów). Parkiet należał do nich. Byli postrachem ligi, bowiem grali niezwykle fizyczną, atletyczną koszykówkę. A ich umiejętności były wszystkim czego potrzeba do wygrywania spotkań – blokowali rzuty, zbierali piłkę z tablic i potrafili rzucać niemal na zawołanie. Od razu przypomina mi się rozmowa z moim kolegą, który w NBA nie siedzi już od paru ładnych lat. Ostatnio zastanawiał się dlaczego teraz w ogóle centrzy nie rzucają hakiem, bo przecież kiedyś to była najskuteczniejsza broń na parkiecie. No właśnie, może kolega zatrzymał się na latach 80 i 90, ale NBA cały czas posuwa się do przodu.

Wraz z kolejnymi draftami do ligi przychodzili tacy gracze jak David Robinson, Shaq O’Neal, Alonzo Mourning, Hakeem Olajuwon, czy Dikembe Moutombo. Grzechem byłoby też przy okazji nie wspomnieć o Timie Duncanie i Kevinie Garnettcie. To między innymi oni wynieśli na piedestał basket w ubiegłym millenium. I to właśnie wtedy krążyła opinia o tym, że nie da się zdobyć mistrzostwa bez wsparcia wysokiego gracza z prawdziwego zdarzenia (Golden State Warriors właśnie zaśmiewają się do łez). Sam Kareem Abdul-Jabbar powiedział kiedyś, że efektywny center to taki gracz, który spraw, że przeciwnik nie będzie w stanie punktować. Formułą prowadzącą do sukcesu było granie w low-post, tyłem do kosza i wykorzystanie defensywnych umiejętności środkowych NBA. To oczywiście nie znaczy, że z miejsca te wszystkie skille nie są wartościowe. Koszykówka stała się o wiele szybsza, a to wymagało od środkowych dostosowania swoich zagrywek do tempa gry.

Wraz z biegiem lat zawodnicy na piątce zaczęli rozszerzać wachlarz swoich ofensywnych zagrań, które nie ograniczały się jedynie do pick and rolla i grania plecami do oponentów. Doszła także potrzeba trafiania zza łuku, która doprowadziła do tego, że centrzy nie grają jedynie blisko kosza, ale w defensywie są także wyciągani aż do linii rzutu za trzy punkty. To doprowadziło do znaczącego zatarcia granicy między skrzydłowymi, a centrami.

Z sezonu na sezon coraz więcej wysokich (graczy na pozycjach center, forward-center lub center-forward) ligi NBA rzuca trójki. Absolutnym fenomenem w próbach zza łuku był w latach ’90 Clifford Robinson z Portland Trail Blazers, który w 1995/96 oddawał średnio 6 rzutów za trzy. Jeszcze do 2012/13 było tylko pięciu lub sześciu centrów na sezon, którzy pokusili się o takie rzuty. W kolejnych latach nastąpił gigantyczny boom – do tego stopnia, że w zeszłych rozgrywkach aż 26 centrów podejmowało choć jedną próbę zza łuku na mecz. Warto dodać też, że tacy gracze jak Dwight Howard, jeden z ostatnich „typowych” środkowych ligi, oraz JaVale McGee zapowiadają, że zamierzają dodać ten element do ich ofensywnego pakietu.

Tak, jak niegdyś był boom na stretch-four, tak teraz NBA wyraźnie idzie w stronę stretch-five, czego najlepszym przykładem są zawodnicy tacy jak Karl Anthony-Towns, Marc Gasol, Brook Lopez czy DeMarcus Cousins. W ich przypadku nie chodzi po prostu o jak największą liczbę rzutów za trzy, ale o to, żeby umieli wyegzekwować punkty, kiedy nadarzy się okazja i akurat przeciwnikowi nie uda się zdążyć kontestować tej próby. Obecne młode pokolenie środkowych to właśnie już gracze, którzy z powodzeniem mogą grać na czwórce i piątce. Wystarczy prześledzić pierwszą rundę ostatnich draftów. Młodzież już przyszła do ligi z umiejętnością rzutu zza łuku – spójrzcie na pierwszy sezon KATa, Jokicia czy Porzingisa.

Oczywiście nie sprowadza się to tylko i wyłącznie do trójek. Centrzy młodego pokolenia muszą umieć bronić, atakować, kozłować i podawać. Coraz częstszym zjawiskiem wśród wysokich graczy jest rola point forwarda, którą z powodzeniem wypełnia Giannis Antetokounmpo czy James Johnson. Dość zabawnie jednak wyglądałby Shaq, który rozgrywa piłkę i przejmuje pozostałe zadania point guarda. Nerlens Noel jest przykładem środkowego, który nie umie podawać, nie trafia z wielu pozycji. Za to jest skutecznym rim protectorem i dobrym stoperem. Noel nie jest graczem wszechstronnym i to bezpośrednio przyczyniło się do małego zainteresowania nim na rynku wolnych agentów i małych pieniędzy za grę. Dzięki jego nowemu kontraktowi, który podpisał dopiero pod koniec sierpnia, zarobi około 4 mln dolarów. Co ciekawe, studiując spis centrów SB Nation, którzy podpisali w tym offseason nowe umowy, wyszło, że dodając do siebie kontrakty tylko z przyszłego sezonu wszystkich dwunastu środkowych, otrzymamy sumę zbliżoną do tego, co dostaje Paul Millsap za trzy lata gry (90 mln dolarów).

Bez dwóch zdań – nadchodzi nowe. Coś, czemu początek dała również zmiana zasad koszykówki. Zastanawiam się tylko, co przyjdzie dalej. Na pewno nie jest to koniec ewolucji wysokich graczy i te pozycje, które teraz znamy, lada moment będziemy mogli po prostu podzielić na obrońców i skrzydłowych, a o small i power forwardach będziemy wspominać tak, jak teraz robimy to ze środkowymi. Ktoś kiedyś napisał, że obecni centrzy to tacy rzucający obrońcy, ale wyżsi, bardziej atletyczni i z większą parą w obronie. Trudno się z tym nie zgodzić. Koszykówka cały czas mknie do przodu i już dawno obrała kurs na small ball. Golden State Warriors są najlepszym przykładem na to, że nie trzeba mieć środkowego z krwi i kości, aby stworzyć line up śmierci i zdobyć mistrzostwo. Eksperymentem nazywamy grę parą Davis-Cousins i zastanawiamy się, czy w nadchodzącym sezonie to wypali, ale lata ’90 uznałyby, że to przecież nic wielkiego. Nadchodzi nowe, a jego twarzą są tacy gracze jak Nikola Jokić, Joel Embiid, Karl Anthony-Towns, Kristaps Porzingis, Anthony Davis. To oni na nowo definiują pozycję centra w lidze, a od przyszłych koszykarskich pokoleń graczy wysokich będzie się oczekiwać właśnie podobnych umiejętności.

Dzięki!

2 Komentarze

  1. Takim jednym z pierwszych centrów, którzy potrafili rzucać z dalekiego półdystansu, a których oglądałem już na bieżąco, był Žydrūnas Ilgauskas 🙂

  2. Dzięki Marto! Zdecydowanie mam sentyment do gry z lat 90-tych, ale akurat obecna wszechstronność „wysokich graczy” mi nie przeszkadza. Szkoda tylko, że zanikła u nich gra low post (dlatego lubię oglądać tego wariata Cousinsa, po nim już nikt się nie ostanie)

Twój komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Sprawdź też...
Anthony liczy, że w poniedziałek dojdzie do wymiany
Obóz Carmelo Anthony'ego jest „umiarkowanie optymistyczny” w sprawie osiągnięcia w poniedziałek porozumienia pomiędzy New York ...