Overtime: Steph powrócił!
Steph Curry właśnie rozegrał siódmy mecz w tych Playoffach. Do składu wrócił po kontuzji, której nabawił się 23go marca w wygranym meczu z Atlantą Hawks. Musiał odpuścić pierwszą serię przeciwko San Antonio Spurs, z którymi Warriors policzyli się w szybkim tempie. Potrzebowali tylko pięciu spotkań, aby znaleźć się w kolejnej rundzie i zmierzyć się z niesamowitymi Pelicans, którzy byli jeszcze wówczas konkretnie nakręceni po tym, jak gładko zafundowali sweep Portland Trail Blazers (i – przypuszczalnie – sprawili, że Damian Lillard zaczął rozważać zaniechanie koszykówki na rzecz rapu). Curry nie zagrał w pierwszym spotkaniu tej serii, ale nie stanowiło to większego problemu dla Warriors, którzy w Game 1 odnieśli pewne, 22-punktowe zwycięstwo. Rozgrywający Wojowników wrócił na mecz numer 2 i od tamtego czasu koszykówka to dla niego niezły rollercoaster.
Po dotkliwej porażce w Game 2 Finałów Konferencji, pewien reporter zapytał Steve’a Kerra podczas konferencji prasowej o to, czy słaby występ Curry’ego związany był z dokuczającym mu kolanem. Odpowiedź trenera Warriors zawierała się w szybkim „13.7%”.
Steve Kerr asked how much Curry's injury was responsible for his game tonight, joked: "13.7 percent." pic.twitter.com/iwt9M83yhr
— Anthony Slater (@anthonyVslater) May 17, 2018
To nie był dzień Stepha. Rzucał zza łuku na jeszcze gorszym procencie, niż ten w żarcie Kerra. Trafił tylko jedną z ośmiu trójek (12.5%), w całym meczu natomiast był 7/19 z gry, czyli odpowiednio 36.8%. Zaliczył także najgorszy plus/minus w tym sezonie na poziomie -20. Ten mecz nie był wyjątkiem, bowiem Curry nie potrafił wstrzelić się także w Game 1. Generalnie, w pierwszych dwóch spotkaniach grał na słabej jak na niego skuteczności, nie mógł znaleźć rytmu w ofensywie (2/13 zza łuku) i był autorem łącznie 34 punktów. Żeby lepiej to zobrazować: Kevin Durant w Game 1 przeciwko Houston Rockets zdobył więcej oczek (37), niż Steph w obu meczach. Nie do tego przyzwyczaił nas niekwestionowany MVP 2016.
To w duzej mierze wynik twardej defensywy Rockets i strategii, którą przyjął Mike D’Antoni. To coś ala „Zostawcie Durantowi ten midrange, macie się skupić na Stephie. Macie odciąć go od kosza, utrudniać mu rzuty za trzy. Steph nie może na boisku istnieć”. Rzeczywiście, Steph był niewidoczny w obu spotkaniach. Pierwsze jednak wygrali Warriors, a Rockets nie przewidzieli tego, że o ile KD może mieć (swój typowy) fantastyczny dzień i wziąć na swoje barki odpowiedzialność za wynik, tak jest jeszcze drugi Splash Brother, Klay Thompson. I jemu też właściwie wszystko wpadało. Durant i Thompson zakończyli Game 1 z łącznie 65 oczkami, a Harden i Paul mimo, że robili wszystko co w ich mocy, mieli duże problemy z uruchomieniem kolegów (21 punktów Arizy, Tuckera i Capeli) i Rockets stracili przewagę parkietu.
Podobny scenariusz obrony rozgrywającego Warriors D’Antoni wcielił także w spotkaniu numer 2. Curry znów nie mógł znaleźć rytmu, a Rockets co chwilę zmieniali krycie. Curry oddał łącznie 19 rzutów w całym spotkaniu i najwięcej problemów miał przeciwko Clintowi Capeli, trafiając tylko 3/7 prób oraz z Jamesem Hardenem. Brodacz robił świetną robotę na Stephie, sprawiając, że obrońca Golden State zmuszony był do oddawania trudnych rzutów. Ostatecznie przeciwko Hardenowi nie trafił ani jednej z trzech oddanych prób, w tym dwóch zza łuku.
Pojawiły się wówczas głosy, że słaba dyspozycja Curry’ego to nie tylko wynik obrony nastawionej na zminimalizowanie wpływu Stepha na ofensywę Warriors, a przyczyna leżeć może także w głowie zawodnika. Rzucanie ochraniaczem na zęby, ostentacyjne wzdychanie i załamywanie rąk po nieudanym rzucie. Trudno powiedzieć, na ile złe początki serii to problem, którego należy upatrywać w kontuzji, z którą borykał się Steph. Jedno jest jednak pewne: Curry ma mentalność zwycięzcy, potrafi jak mało który gracz NBA przejmować spotkania. Wszelkiego rodzaju narrację o psychicznym zblokowaniu szybko uciął swoim występem w meczu numer 3.
Curry pierwszą połowę potraktował jako rozgrzewkę. Rzuty znów miały problem ze znalezieniem drogi do kosza, ale Steph nadrabiał defensywą. Rockets do przerwy grali na skuteczności 34.9%, a trójki wpadały zaledwie w 26.7%. W drugiej połowie obudziła się bestia. Houston switchowali w obronie, próbując odciąć rozgrywającemu Warriors drogę do kosza, ale ten znajdował sposób, aby ośmieszyć obronę i zdobyć punkty w pomalowanym. Trójka jeszcze tak dobrze nie siedziała mu w tej serii. Dwie z nich wpadły przeciwko Hardenowi, a pozostałe trzy, gdy kryty był przez Capelę, Gordona lub Greena. W samej drugiej odsłonie spotkania zdobył 26 oczek, rzucając na obwodzie na skuteczności 80% (4/5). Przypieczętował tym samym 41 punktowy blowout.
Dla Warriors zawsze sky is the limit, ale przy założeniu, że Steph na dobre powrócił do swojej formy może zaraz się okazać, że Rockets nie mają już czego szukać w tej rywalizacji. Postawa rozgrywającego Warriors jest kluczowa dla wyniku tej serii, którą Golden State będą chcieli zamknąć w pięciu meczach. Nie wierzę w blokadę Stepha. Częścią gameplanu Mike’a D’Antoniego jest zmęczenie rozgrywającego Wojowników i póki co w pierwszych meczach udawało mu się to zrealizować. Curry znów poczuł, czym jest wpadający rzut, a gdzie miałby wrócić do formy, jak nie w Oracle Arena? Należy zatem spodziewać się, że znów złapie ten ofensywny rytm, który spowoduje, że będzie nie do zatrzymania. Warriors nie da się pokonać w serii, jeśli Curry gra tak, jak nas do tego przyzwyczaił.
Dzięki!