Fast Break: Szwajcarski scyzoryk Mike’a D’Antoniego, czy Donovan Mitchell jest franchise-playerem?
Gdy Utah Jazz latem namawiali do pozostania w drużynie Gordona Haywarda, mieli nadzieję, że stanie się on kolejnym franchise-playerem w drużynie. Nie wiedzieli jednak wtedy – a na pewno nie mogli być pewni, że dwa tygodnie wcześniej w drafcie wybrali gracza, o którym dziś będziemy mówić jako o gwieździe drużyny. Graczu, który ciągnie momentami ofensywę zespołu.
Donovan Mitchell odpowiedział na wyzwanie, jakie postawił mu Quin Snyder. Trener Jazz najpierw zaczął mu dawać sporo akcji w roli gracza kozłującego, a po fantastycznych występach z ławki rezerwowych, wrzucił go do pierwszej piątki. I także w większym wymiarze minut Mitchell poradził sobie znakomicie. Dziś nie mówi się już o Benie Simmonsie, jako o jedynym kandydacie do nagrody Rookie of the Year. Mitchell wykazuje się podobną koszykarską dojrzałością co Simmons, ale jest debiutantem z prawdziwego zdarzenia, który dopiero od pół roku trenuje z zespołem.
Czy Mitchell jest franchise-playerem? Wiele rzeczy na to wskazuje. Głównie chodzi o umiejętności, których trudno nauczyć się w tak krótkim czasie, jeśli w ogóle można się ich nauczyć. Mitchell dobrze odnajduje się w grze z partnerem stawiającym mu zasłonę, potrafi świetnie wejść pod kosz i znaleźć tam kontakt, a swoje daje także w defensywie. Imponuje szczególnie faktem, że właściwie w żadnym momencie sezonu nie mogliśmy jeszcze powiedzieć, że wpadł w dołek, w tzw. ścianę debiutanta.
W ostatnich 19 spotkaniach, Mitchell zdobywał średnio 23.2 punktu, 3.6 asysty i 1.6 przechwytu, trafiając 48.8% rzutów z gry. Jedynym zarzutem może być to, że Jazz nie wygrywają, ale trudno mieć do niego o to pretensje. Tak jak w dzisiejszym meczu przeciwko Hornets, w którym zdobył 35 punktów. Na finiszu zabrakło mu sił, popełnił kilka strat, ale koledzy nie dali mu wówczas wielkiego wsparcia. Jazz, patrząc na głębię ich rotacji, powinni być nieco lepsi, nawet bez Rudy’ego Goberta. Nie podoba mi się trochę liczba akcji pick-and-roll Joe Inglesa, który przy Rickym Rubio i Mitchellu powinien być raczej graczem uciekającym za linię rzutów za 3 punkty, a backcourtowy duet mógłby wtedy spokojnie prowadzić grę.
I tak sobie wyobraziłem trio Rubio-Mitchell-Gordon Hayward, z Gobertem pod koszem, z wchodzącymi z ławki Joe Johnsonem, Rodneyem Hoodem i Derrickiem Favorsem. Scary-good.
Cavaliers mają problem. Sęk jednak w tym, że mają problemy powtarzające się regularnie co parę miesięcy już od jakichś 2-3, może 4 lat. Zawsze udaje im się z nich wyjść, bo gra u nich najlepszy zawodnik na świecie. Te kłopoty jednak mogą dać do myślenia LeBronowi Jamesowi, który tego lata będzie niezastrzeżonym wolnym agentem.
Do gry powrócił niedawno Isaiah Thomas, dwa pierwsze mecze miał całkiem udane, ale w kompromitujących porażkach w Minneapolis i w Toronto było widać wyraźnie, że nie jest jeszcze sobą. W pierwszym z nich słusznie wyleciał z boiska za faul niesportowy drugiego stopnia na Andrew Wigginsie, a w drugim spudłował bodajże 11 pierwszych rzutów, kończąc z 2/15 z gry. Łącznie w meczach z Wolves i Raptors trafił 5 z 26 rzutów z gry (0/6 za 3) i był łącznie -38.
Właśnie od powrotu Thomasa zaczęło się nasilenie problemów Cavs z defensywą, ale to raczej przypadek, bo zespół LeBrona przegrał 7 z ostatnich 9 meczów, a nie tylko 4 z ostatnich 5 (w dwóch z tych 4 porażek IT nie grał). Być może Thomas pomógłby im wczoraj w spotkaniu przeciwko Pacers, gdy na finiszu nikt nie był w stanie przechylić szali zwycięstwa na stronę gości po tym, jak stracili 22-punktową przewagę z pierwszej połowy.
Zwykle Cavs mogli mówić, że koszykówka to gra, w której trzeba zdobyć więcej punktów od przeciwnika – bo to właśnie robili. Teraz jednak ta ich słaba defensywa z sezonu 2016/17 zrobiła się jeszcze gorsza. Stało się tak z kilku powodów:
1) W drużynie pojawili się Dwyane Wade i Thomas, Kevin Love gra jako small-ballowy center, a J.R. Smith gra w obronie tylko gry wpadają mu rzuty (37.5% z gry)
2) Tristan Thompson przez długi czas pauzował, a potem zaczął wchodzić z ławki. To też nie jest aż takie ważne – Thompson jest najlepszym rim-protectorem Cavs, ale nie znaczy to, że jest dobrym rim-protectorem.
3) Jae Crowder przestał być sobą – może również u niego wpływ na to mają problemy ze skutecznością. Jeśli to właśnie Jae miał być odpowiedzią na Kevina Duranta, to Cavs powoli stają się wymarzonym przeciwnikiem dla Warriors w Finałach (za nimi dopiero Raptors i Celtics).
Wiele z tych elementów dałoby się zlikwidować zwykłym podniesieniem zaangażowania po tej stronie parkietu, ale trudno jest to zrobić bez klasowego trenera. LeBron zabookował już spotkanie z Davidem Fizdalem. Zrobił też w kalendarzu na lipiec sekcję „Free-Agency Meetings”.
Można powiedzieć, że Houston Rockets poradzą sobie bez Jamesa Hardena, bo mają Chrisa Paula. Byłoby to jednak moim znakiem niedopowiedzenie. Rockets poradzą sobie, bo mają Chrisa Paula i Clinta Capelę.
Wydawało się, że jego postęp był historią poprzedniego sezonu, gdy obok Hardena i Erika Gordona był najważniejszą częścią niespodziewanego sukcesu Rockets. Latem pracował jednak dalej i trzeba rozpatrywać go w kategoriach jednego z najlepszych two-way centrów w lidze. Do nagrody Most Improved Player można by go rozpatrywać raczej w poprzednim sezonie, ale i w tym sezonie jego statystyki poszły do góry. Tak samo, jak cały zespół Rockets i nie jest to przypadek.
14.3 punktu, 11.2 zbiórki (6. w lidze) i – co chyba najbardziej imponujące – 1.8 bloku (także 6. w NBA) to oczywiście wszystko career-highs. Dokłada do tego najlepszą w całej lidze skuteczność z gry (66.8%). Z nim na boisku, Rockets mają bilans 29-7, bez niego zaledwie 1-4. A to dlatego, że ułatwia życie swoim backcourtowym liderom w ataku i stał się obrońcą obręczy z prawdziwego zdarzenia w obronie.
Jeśli oglądacie regularnie Rockets, to orientujecie się dlaczego tak jest. Mnóstwo akcji Rakiet w ataku pozycyjnym rozpoczyna się od zwykłego pick-and-rolla, którym Chris Paul lub James Harden rozmontowują defensywę rywali. Capela ma w nim jednak niesamowicie dużą rolę. Jeśli obrona rywali podwoi kozłującego, to otrzymując piłkę jest jednym z najlepszych rollujących do kosza środkowych w lidze (stąd taka skuteczność z gry), a dodatkowo staje się też coraz lepszym podającym i potrafi uruchomić ball-movement, rozrzucając piłkę do strzelców. To właśnie absorbowanie uwagi – przez duet Capela-Harden lub Capela-CP3 – sprawia, że wówczas trzech strzelców Rakiet na obwodzie musi kryć dwóch graczy przeciwników.
W obronie Capela poza timingiem pod obręczą i niezłą obroną pick-and-roll, potrafi też czasem zmienić krycie na obwodowego, wymuszając grę izolacyjną. Co ważne dla Szwajcara, jego contract-year układa się na razie znakomicie. Nie dość, że będzie zastrzeżonym wolnym agentem, to Rockets powinni za wszelką cenę chcieć go zatrzymać. To aż krzyczy „maksymalny kontrakt” i patrząc na jego ciągły rozwój – wcale nie będzie to aż tak duża przesada.