Trash Talker: Bill Russell – Ikona Boston Celtics
Gdy na koszykarskim podwórku spod znaku NBA toczą się dysputy na temat, kto jest lepszym zawodnikiem w historii basketu, Michael Jordan czy LeBron James, i nigdy nie ma jednoznacznego porozumienia w danej kwestii, na świecie żyje sobie 85-letni człowiek, który przynajmniej osiągnięciami przebija obu panów. Absolutny dominator strefy podkoszowej, posiadający niezmierzony iloraz boiskowej inteligencji. Facet z klasą, niepodważalny autorytet koszykarski, z którego zdaniem zawsze liczą się najwybitniejsze jednostki naszej ukochanej dyscypliny sportu. Gdyby kozłowanie pomarańczowej piłki było filmem pt. „Matrix”, bez wątpienia wystąpiłby w roli Wyroczni. Jego pojedynki z Wiltem Chamberlainem zapisały się złotymi zgłoskami na kartach starodawnych manuskryptów basketu. Mam zaszczyt przedstawić Wam żywą legendę Boston Celtics. Przed państwem – Bill Russell.
Russell Rules
William Felton Russell urodził się 12 lutego 1934 roku w Monroe (stan Luizjana). Dorastał w małej gospodarskiej społeczności, gdzie jego rodzice – Charles i Katie – byli poddawani bezustannym upokorzeniom, jak większość Afroamerykanów w Deep South w tamtym okresie. Ojciec i matka Billa postanowili, że nie będą wychowywać własnych pociech w takim środowisku, w związku z czym przenieśli się do Oakland w Kalifornii, gdzie senior rodu znalazł robotę w stoczni podczas drugiej wojny światowej (oprócz tego parał się innymi zajęciami – był dozorcą w fabryce papieru oraz kierowcą ciężarówki). Życie w Oakland nie należało do łatwych i Russellowie często korzystali z projektów publiczno-socjalnych, ale Charles odmawiał podporządkowywania się dyskryminacji na tle rasowym, co stanowiło źródło dumy Billa oraz jego starszego brata – Charliego. Rodzice zachęcali ich do ciężkiej pracy i odnoszenia sukcesów. Charlie L. Russell został znakomitym dramatopisarzem, kiedy nasz bohater zyskiwał długotrwałą chwałę na koszykarskich parkietach.
Wbrew pozorom, gra w basket wcale nie przychodziła Billowi bezproblemowo. Pomimo tego, że ostatecznie wyrósł na niezłego kolosa o wzroście 208 centymetrów, jego pierwsze kroki na boisku były istną batalią, żeby odszukać odpowiednią koszykarską równowagę. Dowodem takiego stanu rzeczy jest fakt, że został usunięty ze szkolnej drużyny, lecz raptem kilka dni później – po interwencji ojca – dostał się do reprezentacji ogólniaka McClymonds w Oakland. Jako leworęczny zawodnik stworzył niepowtarzalny, innowacyjny styl gry, skacząc do blokowania prób rzutowych rywali w taki sposób, którego nikt nigdy wcześniej nie widział.
Kiedy rozmawiasz, zaczynasz zauważać swoje mankamenty i zastanawiasz się, jak je poprawić. Druga sprawa to zrozumienie swojego przeciwnika. Podstawą jest wychwycenie elementów, które sprawiają, że rywal w określonych momentach zachowuje się w określony sposób. Nawet najlepsi mają swoje nawyki. Gdy je zrozumiesz, zareagujesz automatycznie, a w przeciwnym razie będziesz potrzebował czasu i twoja sytuacja poważnie się skomplikuje.
Bill Russell z zespołem licealnym zdobył trzy mistrzostwa stanowe, ale jego niekonwencjonalny styl gry nie cieszył się zrozumieniem wśród skautów drużyn uniwersyteckich. Jedyną uczelnią, która zaproponowała mu stypendium sportowe, była University of San Francisco. Wówczas czarnoskórzy gracze nadal stanowili mniejszość w akademickim baskecie, natomiast ekipa Dons – z Russellem w roli kapitana – stała się pierwszym zespołem wystawiającym trzech Afroamerykanów w wyjściowej piątce. Kibicom raczej nie podobała się wizja drużyny trenera Phila Woolperta. Nieważne, czy ekipa USF rozgrywała mecze na wyjeździe, czy też na własnym boisku, publiczność była wrogo nastawiona wobec Billa i jego kolegów z zespołu. Kiedy w 1954 roku Russellowi wraz z pozostałymi czarnoskórymi koszykarzami odmówiono zakwaterowania w hotelu w Oklahomie podczas zawodów All-College, biali gracze jak jeden mąż zadecydowali, że zostaną z nimi w akademiku, gdzie był wolny pokój.
Bill Russell kategorycznie nie przyjmował tego typu traktowania i nie pozwolił, żeby wspomniane doświadczenia osłabiły go choćby w najmniejszym stopniu. Czynił to w najlepszy możliwy sposób – ciągle przekraczając poziom wszelkich koszykarskich oczekiwań, gdy tylko pojawiał się na parkiecie. Jednak sportowe zapędy naszego bohatera nie kończyły się wyłącznie na baskecie. Bill Russell uwielbiał również współzawodnictwo na bieżni, wyróżniając się na 400 metrów oraz w skoku wzwyż. Następnie stosował rzeczone umiejętności w trakcie meczów basketu, prowadząc San Francisco Dons do dwóch tytułów NCAA z rzędu w latach 1955-1956. Oglądając jego finałowy występ przeciwko drużynie uniwersyteckiej Iowa Hawkeyes, można odczuć dreszcz pozytywnego przerażenia, bowiem Bill Russell ukończył spotkanie z linijką: 26 punktów, 27 zbiórek, 20 bloków oraz 3 przechwyty. Maszyna!
Jego zdumiewające predyspozycje defensywne odmieniły uczelnianą koszykówkę, wywierając ogromne wrażenie na szkoleniowcu UCLA Bruins – Johnie Woodenie. Po sezonie władze NCAA postanowiły wdrożyć szereg zmian w regulaminie uczelnianego basketu, określanych „Zasadami Russella”, aby zmodernizować jego potężny wpływ na grę. Bill Russell na boiskach akademickich kręcił kapitalne statystyki: 20.7 punktu ze skutecznością 51.6% celnych prób z pola oraz 20.3 zbiórki na mecz. Wkrótce odebrał dyplom ukończenia szkoły i większość nie miała złudzeń: ten chłopak na pewno podbije NBA.
Zagranie Colemana
Gdy Bill Russell był jeszcze zawodnikiem Dons, przykuł uwagę legendarnego trenera Boston Celtics – Reda Auerbacha. Szkoleniowiec Celtów dokonał złożonej serii wymian na rynku transferowym, aby móc pozyskać Russella w drafcie. Phil Woolpert bywał czasem sceptyczny wobec nowatorskiej obrony swojego podopiecznego, lecz Auerbach doskonale zdawał sobie sprawę z mocy defensywnej Billa i wiedział, że tego właśnie potrzeba Bostonowi, żeby z dobrej drużyny zrobić drużynę wspaniałą.
Red Auerbach był moim trenerem, ale nigdy nie mówił mi, jak mam grać. To działało również w drugą stronę i ja nigdy nie wtrącałem się w jego kompetencje. Nasza przyjaźń dojrzewała na przestrzeni lat. Przychodząc do Bostonu nie miałem dobrych doświadczeń ze współpracy z innymi trenerami, więc i tu nie spodziewałem się niczego pozytywnego. Na szczęście Auerbach był nastawiony tylko na wyniki. Nie zwracał uwagi na to, w jaki sposób się je osiąga. Pod koniec mojego pierwszego sezonu w Celtics powiedział do mnie: „Jesteś najlepszy i chcę, żebyś to wiedział. Muszę jednak przyznać, że nie mam pojęcia co robisz i nie wiem jak ci pomóc. Będę ci się przyglądał i kiedy już mnie oświeci, to umieszczę cię w odpowiednim miejscu całej tej układanki”. Ostatecznie przez dwanaście sezonów z rzędu byłem drugim najlepiej asystującym zawodnikiem w drużynie.
Zanim Bill Russell dołączył do Boston Celtics, wystąpił w swoim ostatnim turnieju amatorskim, stając się liderem koszykarskiej reprezentacji USA na igrzyskach olimpijskich w Melbourne w 1956 roku. Russell zdobył złoty medal tej imprezy sportowej, pokonując w meczu finałowym ZSRR (89-55).
Bardzo chciałem reprezentować kraj na olimpiadzie. Powiedziałem wtedy swoim przyjaciołom, że jeśli nie otrzymam powołania do zespołu koszykówki, to na przekór wszystkim wystartuję w skoku wzwyż.
Bill zasilił szeregi organizacji spod znaku zielonej koniczynki z początkiem kampanii zasadniczej 1956/57. Skład zespołu na papierze prezentował się rewelacyjnie: Bob Cousy, Bill Sharman, Tom Heinsohn, Frank Ramsey czy Jim Loscutoff. Brakującym ogniwem w teorii Reda Auerbacha miał być właśnie Russell. Trzeba podkreślić, że trenerski nos Auerbacha nie zawiódł i w niedługim czasie nasz bohater został liderem ligi pod względem średniej zbiórek na mecz (19.7). Z Billem na pokładzie Celtics na luzaku dotarli do finałów NBA, gdzie przyszło im się zmierzyć z St. Louis Hawks. Po sześciu starciach, w rywalizacji do czterech zwycięstw, byliśmy świadkami remisu. W decydującej potyczce Bill Russell rozegrał jedną z najsłynniejszych akcji w historii koszykówki, kiedy to przemieścił się z prędkością błyskawicy spod linii końcowej na drugą połowę boiska, po czym zablokował obrońcę Jastrzębi – Jacka Colemana. Do dziś ta sekwencja jest nazywana pieszczotliwie „Coleman Play”. Boston Celtics wygrali 125-123, sięgając po pierwsze mistrzostwo NBA dla klubu ze stanu Massachusetts.
Najwspanialsza akcja, jaką kiedykolwiek widziałem w koszykówce. [Bob Cousy]
Russell kontra Chamberlain
Przed drugą kampanią w najlepszej lidze globu oczekiwania wobec osoby Russella wzrosły. Ponownie liderował w zbiórkach (22.7 na mecz), prowadząc zespół Celtów do NBA Finals. Tam czekał ich rewanż przeciwko St. Louis Hawks. W trakcie trzeciego spotkania serii Bill Russell doznał kontuzji kostki, co skrzętnie wykorzystały Jastrzębie, zdobywając tytuł mistrzowski. Był to jedyny sezon, w którym Bill – grając pod wodzą Reda Auerbacha – nie uniósł w górę najważniejszego trofeum w koszykówce. Niemniej jednak, na otarcie łez, mógł poszczycić się nagrodą MVP rozgrywek regularnych.
Nadchodzącej jesieni Bill Russell całkowicie wyleczył uraz i grał lepszy basket niż kiedykolwiek wcześniej. Przez kolejne siedem sezonów nie schodził ze średnią zbiórek poniżej 23 na mecz, a ponadto Boston Celtics pobili rekord ligi w ilości zwycięstw podczas jednej kampanii (52 triumfy, 1958/59). Celtowie bez żadnych kłopotów odzyskali prym w NBA, pokonując w finałach Minneapolis Lakers. Niesamowita zdolność Billa do przewidywania ruchów oponentów występujących na różnych pozycjach kompletnie wytrącała im z rąk wszelkie atuty.
Rozgrywki zasadnicze 1959/60 były pierwszymi, w których doświadczyliśmy jednej z najbardziej elektryzujących rywalizacji w zawodowej koszykówce. Philadelphia Warriors podpisali kontrakt z mierzącym 216 centymetrów wzrostu Wiltem Chamberlainem, czyli zawodnikiem, który przyćmiewał gwiazdę Billa Russella, zaś jego umiejętności w ataku budziły grozę nawet w energii świetnej defensywy naszego bohatera. Chamberlain w pojedynkę ograł Billa w finałach dywizji wschodniej, osiągając aż o 81 punktów więcej, lecz niezrównany zmysł Russella do realizowania strategii i fenomenalna gra zespołowa sprawiły, że Boston Celtics wygrali serię 4-2. Podopiecznym trenera Auerbacha na drodze do mistrzostwa znowu stanęli St. Louis Hawks. Siedmiomeczowa zacięta rywalizacja padła łupem Celtów.
Kampania 1960/61 przyniosła mnóstwo zabawy Billowi i spółce. Najpierw na ich rozkładzie jazdy – bo przejechali się po nich ostro – znaleźli się Syracuse Nationals, a potem bostoński walec gładko zrównał z ziemią St. Louis Hawks w NBA Finals (4-1). Russella wyróżniono statuetką dla najbardziej wartościowego gracza sezonu regularnego, rok później ustanowił najlepszą średnią w karierze pod względem zdobywanych oczek (18.9 na mecz) i po raz kolejny zgarnął nagrodę MVP. Ponadto ekipa Celtów pobiła własny rekord zwycięstw w trakcie rozgrywek zasadniczych (60 spotkań zakończonych sukcesem). W finałach 1962 roku ich wyższość musieli uznać Lakers (4-3), którzy przenieśli się z Minneapolis do Los Angeles. Game7 to dominacja Billa, który zdobył 30 punktów oraz zebrał z tablic 40 piłek. Diamentowe, a skromne… statystyki.
W następnym roku Boston Celtics jeszcze raz wzięli Jeziorowców na spowiedź. Tym razem zakończyli serię w sześciu potyczkach, natomiast Bill Russell w Game6 pokazał, jak niezwykle szerokim repertuarem zagrań włada: 12 oczek, 24 zbiórki oraz 9 asyst.
Być może to trochę egoistyczne, ale nigdy nie widziałem zawodnika, który choćby zbliżył się do mnie pod względem wszechstronności. Nikt inny nie robił tylu rzeczy dobrze.
Jako popularna osoba publiczna na przestrzeni lat, kiedy kraj zmagał się z prawnie usankcjonowaną dyskryminacją, Bill Russell rzucił na szalę własny prestiż, opowiadając się za Ruchem Praw Obywatelskich, uczestnicząc w pamiętnym wystąpieniu Martina Luthera Kinga w marcu 1963 roku w Waszyngtonie. Pomimo mistrzowskiego marszu, lata Billa spędzone w Bostonie należały do tych z kategorii: trudne. Cudowne sukcesy Celtów nie miały przełożenia na frekwencję na trybunach hali Boston Garden, podczas gdy słabiutkie drużyny z innych miast zbierały komplety widowni. Kiedy Russell kupił rodzinie piękny dom w dzielnicy, która od zarania dziejów była zamieszkiwana przez białą społeczność, otrzymywał pogróżki oraz często musiał znosić znieważanie. Pewnego razu grupka wandali włamała się do jego posiadłości i obryzgała ściany plugawym graffiti. Bill Russell pozostawał nieugięty, koncentrując swoje wszystkie siły na baskecie, a także radował się znakomitymi relacjami z kolegami z drużyny oraz innymi zawodnikami NBA.
Boston był zagłębiem rasizmu, który występował tu w niemal każdej formie. Miastem rządzili skorumpowani rasiści, po ulicach chodzili rasiści zdolni do rękoczynów i krzyczący, żeby wszystkich czarnych wysłać do Afryki, a na uczelniach pierwsze skrzypce grali radykalni rasiści. Poza tym jednak lubiłem to miasto. Rasizmem w ogóle się nie przejmowałem. Dla mnie największą zaletą nowego wyzwania było to, że musiałem zmienić swoje postrzeganie gry.
W 1964 roku główny rywal Billa z boiska – i przyjaciel poza nim – Wilt Chamberlain przeprowadził się wraz z ekipą Warriors z Filadelfii do San Francisco, stając twarzą w twarz z naszym bohaterem w finałach NBA. Boston Celtics zdobyli szósty czempionat z rzędu, ustanawiając zwycięski rekord, z którym nie mógł równać się żaden profesjonalny zespół w historii Stanów Zjednoczonych Ameryki. Nawiasem mówiąc – Bill Russell rozegrał najlepszy sezon regularny, jeśli idzie o średnią zbiórek (24.7 na mecz).
Wilt był niesamowicie utalentowanym chłopakiem, a ja nie zamierzałem prowokować go do wspinania się na wyżyny nawet kosztem tego, że od czasu do czasu zdobywał łatwe punkty. To był znakomity gracz, na którego trzeba było mieć przygotowany plan. Nie dało się go wyprowadzić z równowagi czy zdominować fizycznie. Gdy pozwalasz przeciwnikowi narzucić jego warunki, to przegrywasz. My mieliśmy swój styl, który prowadził nas do zwycięstw.
Następne rozgrywki to kolejne rekordowe osiągnięcie Celtów. Tym razem triumfowali w 62 spotkaniach sezonu regularnego. Bill Russell został nagrodzony piąty i – jak się później okazało – ostatni raz statuetką MVP kampanii zasadniczej. Jak sądzicie? Z kim spotkał się na etapie finałów dywizji wschodniej? Tak jest, z Chamberlainem, który na powrót zadomowił się w Filadelfii, aby reprezentować barwy 76ers. Ofensywę Wilta, dewastującą każdą obronę w lidze, stłumiła – wręcz zdusiła w zarodku – fantastyczna defensywa Billa. Podczas NBA Finals, Boston Celtics odprawili z kwitkiem Los Angeles Lakers (4-1), aczkolwiek rok później Jeziorowcy zafundowali im siedmiomeczową, wyniszczającą wojnę, z której z tarczą wrócili Celtowie.
Grający trener i Muhammad Ali
Boston Celtics triumfowali w ósmych finałach z rzędu, co było niekwestionowanym rekordem. W 1966 roku Red Auerbach postanowił, że przejdzie na zasłużoną trenerską emeryturę. Bill Russell nigdy nie występował w zawodowym baskecie pod batutą innego dyrygenta niż Auerbach, więc ten – mając świadomość wartości Billa dla drużyny – obiecał, że nie mianuje swojego następcy na stanowisku szkoleniowca Celtów bez wcześniejszej aprobaty ze strony Russella.
Gdy Bill Russell odtrącał kolejne kandydatury proponowane przez legendarnego trenera Celtics, Auerbach otwarcie zasugerował, że to właśnie Bill najbardziej nadaje się na objęcie funkcji szkoleniowca ekipy ze stanu Massachusetts. Red nigdy nie zatrudniał nikogo w roli swojego asystenta, zatem Russell zadecydował, iż również nie będzie korzystał z niczyich usług. Ten ruch był dość odważny, nie tylko ze względu na to, że nasz bohater miał piastować stanowisko trenera i jednocześnie grać w prowadzonym przez siebie zespole, ale zawłaszcza z powodu koloru skóry, bowiem jeszcze żaden Afroamerykanin nie zajmował takiej pozycji w poważnych ligach sportowych w USA.
Bill Russell miał świadomość, że trenowanie drużyny Bostonu wiąże się z gigantyczną szansą, żeby udokumentować dokonaniami rangę przywódcy zespołu. Jednak to wcale nie było takie proste, jakby się mogło wydawać. W sezonie 1966/67 plany pokrzyżował mu Wilt Chamberlain, który wraz z ekipą Philadelphii 76ers wcielił się w postać oprawcy Celtics na etapie finałów dywizji wschodniej (porażka Celtów 4-1).
W 1967 roku Muhammad Ali, pięściarski mistrz świata wagi ciężkiej, wystąpił o odroczenie naboru do służby wojskowej, podkreślając że wojna w Wietnamie stanowi konflikt interesów z przekonaniami religii muzułmańskiej, którą wyznawał. Kiedy grupa selekcyjna odrzuciła jego prośbę, Ali odmówił pełnienia służby, za co pozbawiono go tytułu mistrzowskiego. Masa sportowców oraz celebrytów odwróciła się wówczas od kontrowersyjnego boksera, ale nie Bill Russell. Grający trener Boston Celtics głośno komentował sprawę w mediach, biorąc w obronę – czyli to, co potrafił najlepiej – poświęcenie Muhammada Aliego dla poglądów religijnych. Wczuwanie się w postać adwokata pięściarza, nie przysporzyło Billowi rzeszy zwolenników wśród białych obywateli Bostonu, lecz on nie bronił wyłącznie mistrza świata. Russell przede wszystkim stawał murem za niezachwianą wiarą, w imieniu własnych zasad.
Choć jego koszykarska moc powoli słabła, Bill Russell postanowił podołać zadaniu postawionemu mu przez Reda Auerbacha. W kampanii 1967/68 Boston Celtics powtórnie stoczyli morderczą walkę z Philadelphią 76ers w Eastern Division Finals. Celtowie przegrywali w serii już 3-1, ale wtedy Bill zmotywował swoją drużynę, która wyrównała stan rywalizacji. Raz jeszcze objawił się jako lider w ostatecznej potyczce i spisał się na medal, zatrzymując Wilta Chamberlaina. W kluczowych momentach spotkania przejął kontrolę nad piłką, asystując przy game-winnerze kolegi z zespołu. Następnie ekipa Russella rozstrzygnęła losy finałów NBA przeciwko Los Angeles Lakers w sześciu starciach. Nasz bohater zadziwił cały sportowy świat, budząc podziw dawnych mistrzów, za co magazyn „Sports Illustrated” uhonorował go tytułem sportowca roku.
Zabójstwo Martina Luthera Kinga wiosną 1968 roku było traumatyczną chwilą w życiu Amerykanów. Duża liczba czarnoskórych obywateli czuła się wyobcowana z własnego kraju po gwałtownej śmierci swojego lidera, który zawsze wznosił modły oraz kazania o niestosowanie przemocy. Bill Russell miał identyczne odczucia w związku z tym tragicznym wydarzeniem i twierdził, że Afroamerykanie powinni posiadać prawo do obrony własnej przeciwko brutalności o podłożu rasowym. Za głoszenie tego typu poglądów nieraz był chłostany słownie przez białą część społeczeństwa w USA, lecz pozostał oddany dwóm najistotniejszym kwestiom: karierze sportowej oraz człowieczeństwu.
Sezon 1968/69 był pożegnaniem Billa Russella z profesjonalnym uprawianiem basketu. Reszta składu Boston Celtics postarzała się razem z nim, aczkolwiek parafrazując słowa kogoś mądrego: „Bill Russell się nie starzeje, on dojrzewa”. Celtowie awansowali do play-offów z czwartym bilansem na Wschodzie, zaś duch walki naszego bohatera inspirował całą drużynę. Na szlaku do NBA Finals pokonywali o wiele bardziej perspektywiczne zespoły, odpowiednio: Philadelphię 76ers (4-1) i New York Knicks (4-2). Tym razem w finałowej serii czekał ich pojedynek przeciwko niezwykle groźnym Los Angeles Lakers, którzy przed rozgrywkami wzmocnili się najbardziej niebezpiecznym zawodnikiem ofensywnym tamtego okresu. Tak, mowa o Wilcie Chamberlainie. Pozwólcie, że przytoczę kilka nazwisk ze składów obu zespołów. Lakers: Jerry West, Elgin Baylor, Johnny Egan, Mel Counts, Wilt Chamberlain. Celtics: John Havlicek, Sam Jones, Larry Siegfried, Don Nelson, Bill Russell. Dwa pierwsze mecze powędrowały na konto Jeziorowców, kolejne dwa zwycięstwa zgarnęli Celtowie, później wygraną odnieśli koszykarze z Miasta Aniołów, ale bostońska ekipa doprowadziła do wyrównania. Podczas dramatycznego siódmego spotkania kontuzji doznał Chamberlain, który musiał opuścić boisko. Doświadczeni Celtics nie zwykli marnować takich okazji i zdobyli jedenasty tytuł mistrzowski. Bill zaliczył świetny występ, pomimo że miał na karku 35 lat. Tak czy inaczej, niejeden młodzieniaszek z pewnością mu wtedy zazdrościł. To był ostatni mecz Russella na parkietach NBA.
Bill Russell ogłosił zakończenie bogatej kariery sportowej tuż po finałach NBA w 1969 roku. Osiągnął sukcesy na wszystkich płaszczyznach. Zrobił coś ponadczasowego dla bostońskiego basketu, ale nigdy nie czuł się tam mile widziany, więc opuścił miasto na parę dobrych lat. Pod jego nieobecność Celtics nie zdołali zakwalifikować się do fazy posezonowej po raz pierwszy od dwudziestu lat. W 1972 roku koszulka z nazwiskiem Billa zawisła pod kopułą dachu hali Boston Garden, natomiast numer „6”, z którym występował, został zastrzeżony. Zaledwie trzy lata później Billa Russella włączono w poczet Galerii Sław Koszykówki. Niestety, wiedziony bagażem ponurych doświadczeń, odmówił udziału w ceremonii.
Od 1973 do 1976 roku Bill Russell był szkoleniowcem Seattle Supersonics, którzy pod jego rządami po raz pierwszy dostąpili zaszczytu grania w play-offach. Następnie, w latach 1987-1988 pełnił funkcję trenera Sacramento Kings.
Literat
Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z tego, że Bill Russell jest również poczytnym pisarzem. Nasz dzisiejszy bohater napisał wiele bestsellerów, współpracując ze zdobywcą nagrody Pulitzera – Taylorem Branchem. W jego literackim dorobku znajdują się takie pozycje, jak: „Second Wind” (zbiór szczerych wspomnień, opublikowany w 1979 roku) albo chociażby „Russell Rules” (przemyślenia na temat basketu, wydane w 2002 roku).
Doczekał się też orderu męża stanu w dziedzinie koszykówki za pośrednictwo we wprowadzaniu rozejmu pomiędzy zwaśnionymi gwiazdami ligi: Shaquillem O’Nealem oraz Kobe Bryantem. W 2006 roku został członkiem Akademickiej Galerii Sław Koszykówki. Oprócz niego, na uroczystości uhonorowano m.in. trenera UCLA Bruins – Johna Woodena. Ze wszystkich życiowych dokonań Bill Russell jest szczególnie dumny z bycia ojcem trójki dzieci, wliczając świetną prawniczkę i komentatorkę telewizyjną – Karen Russell.
Gdy stosunki międzyrasowe w Bostonie uległy poprawie, uraza Russella znacząco złagodniała. W 1995 roku Celtics świętowali otwarcie nowego obiektu sportowego, Fleet Center, podczas którego powtórnie wzniesiono trykot z nazwiskiem naszego bohatera pod kopułę dachu hali. Ku zaskoczeniu wielu osób Bill tym razem uczestniczył w wydarzeniu, ale przybył na nie z obstawą, i to jaką. Jeżeli wspierają cię Wilt Chamberlain oraz Kareem Abdul-Jabbar, to raczej nie musisz obawiać się o złe przyjęcie. Tym bardziej, że publika dopisała, wykupując wszystkie miejsca i oddając Russellowi hołd owacją na stojąco. W 2008 roku został odznaczony Medalem Wolności przez prezydenta Baracka Obamę.
Michael Jordan czy LeBron James?
Końca debaty na ten temat próżno doszukiwać się nawet wśród noworodków. LeBron James kompletnie zdominował tę grę, co do tego nie ma wątpliwości. Wciąż buduje własną legendę, bijąc kolejne rekordy. Michael Jordan był autorem skoku cywilizacyjnego, ambasadorem koszykówki rozpoznawalnym na całym świecie. Głównym argumentem przemawiającym na jego korzyść będzie zawsze sześć mistrzowskich pierścieni, jednak nie ma co porównywać NBA z lat dziewięćdziesiątych do aktualnego obrazu ligi, ponieważ to dwa alternatywne wymiary basketu. Kiedyś Bill Russell zestawiany przez dziennikarza z „Jego Powietrznością” odparł w swoim, filozoficznym stylu:
Pytanie, czy byłem tak dobry jak Michael Jordan to złe pytanie. Poprawne brzmi: „Czy Michael Jordan był tak dobry jak ja?”.
Tego również się nie dowiemy, bo najlepsza liga globu przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych to zupełnie inna para kaloszy. Możemy gdybać i domniemywać, ale na niewiele się to zda. W każdym razie, w lutym 2014 roku LeBron James umieścił się na szczycie tzw. koszykarskiej góry Rushmore, komentując swój wybór następująco:
Zdecydowanie będę jednym z czterech najwybitniejszych graczy, jacy kiedykolwiek grali w tę grę. Lepiej niech znajdą dla mnie miejsce na tej górze. Michael Jordan, Larry Bird i Magic Johnson. I chciałbym powiedzieć, że ja jestem czwarty.
Bill Russell nie kazał długo czekać na ripostę:
Hej, dziękuję ci, że nie umieściłeś mnie na swoim szczycie Rushmore. Cieszę się, bo koszykówka to gra zespołowa. Nie chodzi o indywidualne osiągnięcia. Wygrałem trzykrotnie mistrzostwo stanu ze swoim liceum, dwukrotnie tytuł mistrzów uniwersyteckich, zdobyłem tytuł NBA w swoim pierwszym i ostatnim sezonie oraz dziewięciu sezonach pomiędzy. I to, panie James, jest wyryte w kamieniu.
Trzeba przyznać, że facet ma gadane.
Skopałbym wam tyłki!
W 2017 roku odbyła się gala wręczenia nagród indywidualnych za sezon zasadniczy. Fajnie, że to wszystko nabrało szyku godnego rozdania filmowych Oscarów, choć z drugiej strony wiem, że niektórym zjadaczom koszykarskiego chleba nie do smaku jest nagradzanie graczy dopiero po play-offach. Abstrahując od tej kwestii, uhonorowany specjalną statuetką został wówczas Bill Russell. Zanim to nastąpiło, pozdrowił środkowym palcem zapowiadającego jego wejście na estradę Charlesa Barkleya, uśmiechając się szyderczo pod nosem. Oczywiście, potem przeprosił za pośrednictwem Twittera.
Sorry everyone, I forgot it was live TV & I can’t help myself whenever I see Charles it just is pure instinct. @NBAonTNT @NBA #birdman #NBAAwards pic.twitter.com/0zQLvWhuKi
— TheBillRussell (@RealBillRussell) June 26, 2018
Na scenie – oprócz Sir Charlesa – znajdowali się wspaniali gracze podkoszowi sprzed lat: Shaquille O’Neal, Alonzo Mourning, Dikembe Mutombo, David Robinson oraz Kareem Abdul-Jabbar. Odbierając wyróżnienie, Russell wskazał na każdego z wyżej wymienionych i pozamiatał następującym tekstem:
Skopałbym wam tyłki!
We wtorek Bill Russell obchodził osiemdziesiąte piąte urodziny. Życzymy mu zwłaszcza zdrowia i utrzymania kapitalnego poczucia humoru, natomiast sobie życzymy, żeby biografia jednego z najwybitniejszych zawodników w historii basketu była inspiracją dla kolejnych generacji młodzieży, pasjonujących się koszykówką. Drodzy czytelnicy, kto ma zostać bohaterem następnego „Trash Talkera”? Kobe Bryant czy Tim Duncan? Na wasze głosy w komentarzach czekam do czwartku wieczorem. Pozdrawiam!
14 Komentarze
cynik
Właśnie jestem świeżo po lekturze ” Wielkiej księgi koszykówki” Simmonsa, więc fajnie się złożyło, że przypomniałeś jedną z legend. Być może gdyby Wilt miał takie samo podejście do koszykówki i gry zespołowej jak Russell, to miałby więcej mistrzostw. Duncan.
Mateusz Połuszańczyk
Ja jestem w trakcie wertowania kolejnych stronic tejże niezwykle wciągającej lektury. Dziękuję za oddanie głosu i do następnego napisania. Pozdrowienia! 🙂
Grzegorz
Świetny artykuł. Może wspomnianego środkowym palcem Charlesa?
Mateusz Połuszańczyk
Dziękuję za pochlebną opinię. 🙂 Charles Barkley już był bohaterem „Trash Talkera”:
http://nbalabs.pl/trash-talker-charles-barkley-czlowiek-planety-smiechu/
Bartek
Popieram przedmówcę, bardzo dobrze się czytało. Duncana poproszę.
Mateusz Połuszańczyk
Dziękuję za miłe słowa. Głos został zaliczony. 🙂
Dawid
Dzięki za wiele nowości Mateuszu. Oczywiście Duncan.
Mateusz Połuszańczyk
Dawidzie, zawsze do usług. Pozdrawiam! 😉
WWW
Duncan i trash-talk?
Chętnie poznam!
Mateusz Połuszańczyk
Jak ktoś celnie kiedyś zauważył – ta seria artykułów nie opiera się wyłącznie na trash-talkingu. Można w niej znaleźć graczy, którzy z tym zjawiskiem nie mają nic wspólnego (albo niewiele). Tak czy inaczej, zapraszam do śledzenia cyklu i dziękuję za oddanie głosu. 🙂
WWW
Aaa. Taki „chłyt materkindodi” 😉
Mateusz Połuszańczyk
Można tak to nazwać. Łidałt kłeszczyn! 😀
xionc
super artykuł Mateusz. brawo za przypomnienie legendy… cytat Billa o mount Rushmore bezcenny g.o.a.t.
ironicznym jest, że wiele osób podwarza obecne rekordy i koszykówkę, na konto lat 90tych (i czasem w komentarzach i espn 2000-2010 jakby to była magiczna era), lekceważąc 80te a totalnie 70-60-50. goat’a nie ma i nie będzie jako tako, to idealny koncept i temat do sporów, rozmów, kłótni, „barbershop talk”… bardzo duży wpływ ma medialność tv/ satelita – MJ, internet lata 2000+, i boom na social media Lebron… reszta traktowana czasem bardziej jak mitologie niż legendy .. basketu
Mateusz Połuszańczyk
Dziękuję za uznanie. 🙂 Koszykówka jest tak piękną grą, że trzeba przypominać o mistrzach, legendach, ikonach, więc po prostu to czynię. Z różnym skutkiem, ale jednak. Zdradzę w ogromnym sekrecie – proszę, nie mów nikomu – że szykuję coś specjalnego, aczkolwiek nie wiem, kiedy to ujrzy światło dzienne. Jestem natomiast zaskoczony Twoją umiejętnością przewidywania, ponieważ jeden z moich artykułów będzie poświęcony pewnemu obrazowi filmowemu, gdzie również można zastać „barbershop talk”. Pozdrawiam! 😉