Fast Break: LeBron, JaVale, big-ball Warriors, are you not entertained? – Analiza Game 1 Finałów
Nigdy nie stwierdziłbym przed rozpoczęciem serii playoffowej, że będzie ona nudna. Że jeszcze przed pierwszą kwartą pierwszego meczu już wszystko wiadomo, pierścienie rozdane, a gracze zwycięskiej drużyny grają tylko o to, kto otrzyma Finals MVP. Bycie faworytem nie czyni nikogo zwycięzcą. Na wygraną – szczególnie w Finałach – trzeba zasłużyć na przestrzeni najpierw 82 meczów sezonu regularnego, a następnie kilkudziesięciu spotkań w playoffach. Na tym etapie sezonu zmęczenie i stan zdrowia wszystkich graczy są już na tyle duże, że nie można niczego przewidzieć na 100%.
Tego zmęczenia i presji kolejnych z rzędu Finałów nie wytrzymali między innymi Miami Heat w 2014 roku i Golden State Warriors w 2016 roku. Nie dziwmy się więc, jeśli te mecze będą bardziej wyrównane, niż nam się wydaje, szczególnie po takiej serii, jaką Warriors rozegrali z Houston Rockets – fizycznie wycieńczającą, wymagającą przez 48 minut maksymalnego skupienia i energii. Z całym szacunkiem dla Boston Celtics, Cavaliers nie musieli – choć też grali siedem meczów – przechodzić przez aż takie męczarnie, a z bagna wyciągał ich zawsze człowiek, który chyba jednak jest nadczłowiekiem.
I rzeczywiście, to Cavaliers mieli więcej energii od pierwszej minuty tego meczu. Pierwsza kwarta była feel-out kwartą, w której trenerzy obu drużyn chcieli jak najlepiej zrozumieć, co będzie robił ten drugi. I zrozumieli. Cavaliers, jak można się było spodziewać, zmieniali krycie na każdej zasłonie, ale co ciekawe nie spieszyli się z podwojeniami na górze, próbowali raczej zatrzymać rywali dopiero pod koszem. Stephen Curry wykorzystywał w takich akcjach fakt, że Tristan Thompson czy Kevin Love zostawali o krok za głęboko i trafiał swoje trójki.
Mimo to, Warriors nie wykorzystywali wszystkich swoich przewag po tej stronie parkietu, nie zbierali wystarczająco dużo punktów po nieporozumieniach obrony Cavaliers, a przede wszystkim sami nie potrafili włączyć swojej playoffowej obrony. Schemat był jasny – zmiana krycia na każdej zasłonie. Następnie, gdy James łapał piłkę wysoko za linią rzutów za 3 punkty, a był już kryty przez wysokiego – Kevona Looneya, Jordana Bella, Davida Westa – wówczas pojawiał się na drodze do kosza jeszcze jeden obrońca, odcinający mu penetrację.
Green pokazuje Durantowi, by ten zajął miejsce w lane i James nie ma w tym momencie drogi pod obręcz. Częścią goatness LeBrona jest jednak czytanie takich sytuacji. T. Thompson jest w tym momencie niekryty (Green musi pilnować rogu, który zostawił Durant), więc po postawieniu zasłony, wpadający w nią Looney instynktownie liczy na switch – tak jak to jest w Warriors. Durant tego nie odczytuje, przez co James ma do trafienia najłatwiejszą trójkę w tym meczu.
James oczywiście dostawał się pod kosz, ale musiał to robić bardzo szybko w zegarze 24 sekund, by nie dawać szansy Warriors na ustawienie tego muru. W takich sytuacjach w pierwszej połowie, obrona Warriors 1-na-1 nie wyglądała najlepiej, a dodatkowo LeBron trafiał pull-up rzuty z półdystansu, gdy widział, że dalej się nie dostanie. Mimo wszystko, to Warriors powinni prowadzić po pierwszej kwarcie, patrząc na to, jak łatwo momentami udawało im się rozbijać obronę Cavaliers.
Takich nieporozumień z udziałem Kevina Love’a było więcej i także przez to, Cavaliers nie potrafili utrzymać prowadzenia do końca pierwszej połowy. Mieli je nie tylko dzięki LeBronowi trafiającemu rzut za rzutem, ale także dzięki Larry’emu Nance’owi, który energią na ofensywnej zbiórce dał Cavaliers dużo dodatkowych posiadań i grał bardzo długo, wygrywając w drugiej kwarcie walkę o minuty z T. Thompsonem.
Mam tu jednak zastrzeżenie do Steve’a Kerra. Skoro nawet grając wysoko (dwójkami Looney – Green, West – Bell, Looney – Bell, West – Green) przegrywasz walkę o zbiórki tak wyraźnie, to czemu nie spróbować ustawień niższych. To samo mówiłem przy serii z Rockets, gdzie tylko w samych końcówkach zamiast Looneya na boisko wchodził Shaun Livingston. W końcówce drugiej kwarty do Hamptons 5 zamiast kontuzjowanego Iguodali wszedł Nick Young i nawet przy jego brakach w obronie, od razu poprawiło to tempo przejścia do ataku i przede wszystkim spacing.
W pierwszej akcji, Curry korzysta z pół-kontrataku, ustawienia wszystkich strzelców na obwodzie i w efekcie – braku pomocy pod koszem przy szybkim ścięciu Greena. Ciągle wydaje mi się, że jest za mało gry small-ballem z Greenem na pozycji środkowego. Widać to było także w dogrywce, którą Warriors przejęli grając piątką Curry – Livingston – Thompson – Durant – Green. W 6,5 minuty small-ballowego grania na przestrzeni całego spotkania, Warriors byli +16. Startowa piątka z Looneyem była -9.
To wszystko przestało mieć jednak znaczenie, gdy na początku drugiej połowy w piątce wyszedł JaVale McGee. Był najaktywniejszym zawodnikiem na boisku, zbierał piłki nad T. Thompsonem, kończył pod obręczą zdecydowanie lepiej niż Looney, a nawet bronił 1-na-1 przeciwko LeBronowi Jamesowi. Z tego wszystkiego wyszła chyba najlepsza minutowa sekwencja w karierze JaVale.
Tak jak to powiedział Breen – był to show JaVale’a McGee. Warriors robili to, co zawsze w trzeciej kwarcie – bronili, zbierali i biegali. Podczas gdy niszczyli obronę Cavaliers w kontratakach, lub otwierając pozycje do rzutów prostymi akcjami po switchach, wyglądało to na otwarcie blow-outu. Na taki obrót spraw nie zgodził się James.
Nic nie możesz zrobić. To jest Curry-range. Takich rzutów James miał w połowie trzeciej kwarty co najmniej trzy – z dystansu lub półdystansu – i uratowały one Cavs w tym meczu. Mogę to powiedzieć, bo jeśli te trudne rzuty by nie wpadły, Cavaliers nie mieli żadnego innego pomysłu na prowadzenie swojej ofensywy. LeBron zszedł w końcówce kwarty i szybko zrobiło się -7.
Warriors nie wykorzystali okazji – po raz drugi w tym meczu. Dostawali dobre rzuty, ale ich nie trafiali i pozwalali Cavaliers na punkty z kontrataków i po zbiórkach w ataku. Mimo wszystko, utrzymali 6-punktowe prowadzenie na 5 minut przed końcem. Mieliśmy crunchtime w Game 1, czego chcieć więcej.
Ta faza meczu była prosta – Cavaliers wymuszali switch Stepha Curry’ego na LeBrona Jamesa, a Warriors wymuszali switch Kevina Love’a na Curry’ego/Duranta. Tę fazę wygrali Cavaliers – Warriors nie pomagali Curry’emu pod koszem, lub pomagali zbyt późno, a przecież mieli człowieka, od którego mogli pomagać (Jeff Green). Z drugiej strony Durant nie trafiał swoich rzutów, a dodatkowo Cavaliers zbierali piłkę w ataku. Po wolnych Duranta (faul Jamesa po którym była powtórka dla sędziów), był remis i obie drużyny zrobiły świetne akcje. Najpierw James.
Bardzo przytomna akcja od Tyronna Lue. Piłka na szczycie w rękach LeBrona, natychmiastowe postawienie zasłony z prawej strony i atak w lewo. Cavs na boisku mają samych strzelców, więc pomoc ze słabej strony będzie skutkowała otwartą trójką Kyle’a Korvera. Brak podkoszowego i Jeffa Greena zaszkodził jednak po drugiej stronie, gdzie Curry bardzo szybko praktycznie zreplikował akcję Jamesa.
J.R. Smith jest w tych playoffach obrońcą tylko z nazwy. Curry praktycznie w pół-kontrataku mija go 1-na-1, a pomoc przychodzi za wolno – bo pomagającym w tej sytuacji jest Kevin Love. Co zdarzyło się potem wszyscy widzieli – fantastyczne podanie Jamesa, nietrafiony wolny Hilla, brainfart Smitha i dominacja Warriors w dogrywce, dzięki small-ballowi z Shaunem Livingstonem. Ball-game.
Warriors mieli w tym meczu dużo okazji do ucieknięcia ze zwycięstwem, ale to Cavaliers mieli kontrolę w pierwszej kwarcie i mieli też w garści szansę na zwycięstwo. Specjalnie piszę „szansę na zwycięstwo”, bo nawet przy trafionych wolnych Hilla, bądź udanej dobitce Smitha, Warriors mieliby jeszcze akcję na zwycięstwo/dogrywkę.
Z jednej strony, Game 1 powinien być motywujący dla Cavaliers, z drugiej trudno będzie im się podnieść psychicznie. Nie można przegrać meczu, w którym LeBron rzuca 51 punktów (w dogrywce nie miał już siły na penetracje, a stracił skuteczność zza łuku). W Game 2 nie będzie prawdopodobnie wciąż grał Andre Iguodala, będą grali niezawieszeni Kevin Love i Tristan Thompson. Kevin Durant musi być lepszy, lepsi muszą być strzelcy Cavaliers, a także Steve Kerr, który powinien bardziej ufać Livingstonowi/Youngowi.
Cytując Maximusa Decimusa Meridiusa.
2 Komentarze
GPRbyNBA
Po takie art tu wchodzę.
Pingback:Fast Break: Split-screeny Warriors, inny LeBron, inny Durant i Currytime - analiza Game 2 Finałów - NBA Labs – strona o koszykówce NBA. Wyniki, aktualności, relacje i analizy.