Hall Of Famer: Grant Hill – Subtelny Geniusz
Drodzy czytelnicy, od dziś na łamach NBA Labs ruszamy z bliźniaczą wersją „Trash Talkera”, gdzie będziemy przedstawiać sylwetki zawodników, którzy w bieżącym roku otrzymali nominację do Galerii Sław Koszykówki. Siłą waszych głosów na pierwszy ogień poszedł gracz, który sportową pasję przyjął wraz z kodem DNA. Chcecie ostrych smaczków z jego życia? Nie otrzymacie ich. Pragniecie poczuć na swojej skórze woń skandali? Nie uświadczycie jej. Marzy wam się historia człowieka ułożonego, stosującego się do wierności ideałom, hołdującego normom przyzwoitości? Nie mogliście zatem trafić lepiej! Przed państwem – Grant Hill.
Tradycja
Grant Henry Hill został powity 5 października 1972 roku w Dallas, w stanie Teksas, jako dziecko Janet oraz Calvina. Sportowe tradycje rodu Hillów były powszechnie znane, podziwiane i doceniane wśród ekspertów, dziennikarzy i włodarzy profesjonalnych lig USA. Gdy Grant Henry przybył na świat, jego ojciec grał już w zawodowej lidze futbolu amerykańskiego, reprezentując barwy Dallas Cowboys, gdzie trafił z dwudziestym czwartym numerem pierwszej rundy w drafcie NFL w 1969 roku. Trzeba przyznać, że Calvin czuł się na boisku jak karp w galarecie. Nie, nie oznacza to, że leżał posiekany i zakonserwowany na każdym świątecznym stole, ale nie ma cienia wątpliwości, iż był łakomym kąskiem dla drużyn NFL. Już w debiutanckim sezonie dał o sobie znać jego niebywały potencjał, bowiem senior rodu sięgnął po statuetkę NFL Offensive Rookie of the Year, zaś w 1972 roku, po wygranej potyczce przeciwko Miami Dolphins, zdobył puchar Super Bowl. Czterokrotnie uczestniczył w Meczu Gwiazd najbardziej kojarzonej ligi futbolu amerykańskiego na świecie, występując – oprócz teksańskiego zespołu – w takich klubach jak: Washington Redskins i Cleveland Browns. Tak czy inaczej, Grant posiadał silnie ukierunkowane, sportowe geny. Pamiętacie fragment filmu pt. „Miś” w reżyserii Stanisława Barei, w której starszy mężczyzna, oceniając decyzję rodziców o nadaniu dziecku imienia Tradycja, prawi: „Ona nie może się tak nazywać”. Albo niedawną płytę Jacka Stęszewskiego pt. „Peweksówka”, gdzie przywołuje tę scenę, śpiewając: „Dziecko nam urodziło się, Tradycja nazwaliśmy je! Ta sama córa, co zrodziła się przed laty.” Otóż, w przypadku Hillów zarysem sportowych obyczajów była kariera Calvina. Kiedy Hillowie przeprowadzili się do Waszyngtonu, mamę Granta uważano za wziętą panią adwokat, a wieści o jej sławie dotarły aż do Białego Domu, gdzie w niedługim czasie zatrudniono ją na stanowisku konsultantki prawnej. Oczywiście, nie bez wpływu na taki obrót spraw pozostawał fakt, że współlokatorką Janet w okresie studiów na Wellesley College była niejaka Hillary Clinton.
Bądź co bądź – Grant Hill nie pamięta najlepszych lat ojca w NFL, bowiem po prostu był jeszcze kajtkiem. Za to doskonale wryło mu się w pamięć, gdy za gówniarza siadał na dywanie, po czym – ze wzrokiem wbitym w postać ojca oraz słuchem wytężonym bardziej niż u funkcjonariuszy ORMO – płynął do krainy wyobraźni, w takt opowieści Calvina o najlepszych graczach futbolu amerykańskiego w historii, o generacji zawodników, z którymi przyszło mu stawać w szranki lub mieć ich u swojego boku. Odwagę rywalizowania taty Granta przekuto w sukces odniesiony na boiskach NFL, aczkolwiek – co po trosze może dziwić – Calvin kategorycznie zabronił chłopakowi gry w futbol amerykański.
Nigdy nie widziałem mojego ojca w najlepszych czasach, ale zdaję sobie sprawę, czego dokonał. Rzeczywiście! Nie pozwalał mi uprawiać futbolu amerykańskiego. Mam świadomość, że brzmi to zabawnie, ale naprawdę czułem się, jakbym był narodzony w rodzinie królewskiej i wychowywany niczym książę, który ma w przyszłości zająć miejsce na tronie. Uczono mnie nie tylko manier dobrego sportowca, ale przede wszystkim wpajano, na czym polega właściwe postępowanie.
Gdy Calvin bronił barw Redskins, rodzina przeniosła się do Reston w stanie Virginia – na zamożne przedmieścia Waszyngtonu. Grant Hill był jedynakiem i dorastał w domu, w którym panowały żelazne zasady, odgórnie ustalone twarde przepisy, a także minimalna ilość przywilejów. Przed ukończeniem szesnastu lat Grant nigdy nie chodził na prywatki, potańcówki czy popijawy, zaś kiedy rodziców nie było w miejscu zamieszkania, nie mógł opuszczać granic dzielnicy. Zanim wybiegł na podwórko, by rozegrać jakikolwiek mecz, musiał wykonać wszystkie prace domowe i odrobić lekcje, jednak Hill nie do końca przestrzegał narzuconych mu reguł, co często wiązało się z żenującymi sytuacjami, natomiast rozumiał wagę, jaką przykładał do nich ojciec, dlatego też starał się z całych sił, żeby nie sprawić mu zawodu. Wiedział, że kiedy zacznie dobijać do dwudziestki, parasol bezpieczeństwa nie będzie już potrzebny, płaszcz ochronny zostanie z niego zdjęty, a ludzie zewsząd będą pytali Calvina o jego sławnego syna.
Wybierając koszykówkę
Z uwagi na to, że ojciec zakazał mu gry w juniorskich drużynach futbolu amerykańskiego, Grant Hill postanowił uprawiać koszykówkę. Pierwszą bitwę o swoje prawa w baskecie odbył w dziewiątej klasie, kiedy zapragnął grać w szkolnej reprezentacji. Trener oczywiście znalazł dla niego miejsce w rotacji, lecz nasz bohater obawiał się, że koledzy będą zazdrośni i oskarżą go o brak uczciwości. Jednak po rozmowach z Calvinem oraz ze szkoleniowcem zespołu, zapłakany zgodził się na dołączenie do składu.
Podejrzewam, że zawsze pragnąłem być traktowany na takich samych, równych prawach, co pozostali. Mój ojciec był znakomitym sportowcem, mieliśmy pieniądze i sądziłem, że jeżeli będę dobrym koszykarzem, ludzie nie będą mnie darzyć sympatią. Nie chciałem wyjść na kogoś lepszego od rówieśników. Ostatecznie, po latach zdałem sobie sprawę, że jestem od nich lepszy… w sporcie.
Grant Hill niechętnie i sporadycznie grywał w koszykówkę, wolał piłkę nożną. Premierowy sezon w drużynie liceum South Lakers High School był dla niego przeciętny (11 punktów na mecz), zgoła inaczej wyglądał jego ostatni rok w szkole średniej, podczas którego notował statystyki na poziomie 30 oczek na spotkanie. Podczas czterech lat żył basketem, a wraz z licealnym zespołem aż dwukrotnie meldował się w finale mistrzostw stanowych.
Nadszedł czas wyboru uczelni, na której mógłby rozwijać umiejętności i kontynuować edukację. Jako nastolatek marzył o występach dla Georgetown Hoyas, więc pewnego razu – zaproszony przez trenera Johna Thompsona – zawitał na kampusie.
Na spotkaniu był obecny trener Thompson wraz z panią Mary Fenlon – doradczynią szkolną. Siedzieliśmy w pokoju, pani Fenlon wręczyła mi książkę, rzucając krótkie: „Czytaj”. Byłem przerażony, ale wziąłem lekturę w dłonie i zacząłem wodzić wzrokiem po następnych wersach tekstu. Nagle ona przerwała, każąc mi czytać na głos. Ustosunkowałem się do jej prośby i gdy zakończyłem czytać pierwszą stronę, ponownie mi przerwała, mówiąc: „Dobrze, a teraz opowiedz mi, o czym był ten fragment”. Wzięła mnie za matoła. Poczułem się głęboko urażony. Pożegnałem się, wyszedłem i nigdy tam nie wróciłem.
Grant Hill rozmyślił się, co skrzętnie wykorzystali przedstawiciele Duke University. Tam wszyscy darzyli go należytym szacunkiem, nie wymagali Bóg wie czego, nie obsadzali w roli królika doświadczalnego, a dodatkowym atutem był aspekt sportowy w postaci szkoleniowca – Mike’a Krzyzewskiego. Jesienią 1990 roku Hill dołączył do zespołu Blue Devils, w którym grali m.in. Christian Laettner czy Bobby Hurley. To był świetny rok dla Granta, chłopak dużo się nauczył i był ważnym elementem w układance Krzyzewskiego. Drużyna uniwerku Duke dotarła do finału NCAA, eliminując po drodze: Northeast Louisiana (102-73), Iowa (85-70), Connecticut (81-67), St. John’s (78-61) oraz UNLV (79-77). W meczu decydującym o tytule mistrzowskim pokonali Kansas (72-65), zaś ozdobą pojedynku jednogłośnie okrzyknięto alley-oopa wykończonego przez Hilla. Zobaczcie sami:
W kampanii 1991/92 Grant Hill poczynił ogromny postęp, zwłaszcza w grze defensywnej, natomiast Blue Devils znowu zagościli w finale NCAA Tournament, gdzie tym razem bez większych problemów odnieśli triumf nad ekipą Michigan (71-51). Jednak nie osiągnęliby tego sukcesu bez pamiętnej wygranej na etapie East Regional Finals przeciwko zespołowi Kentucky. Hill chyba tym zagraniem chciał udowodnić tacie, że kapitalnie mógłby odnaleźć się na pozycji rozgrywającego w futbolu amerykańskim. Piłka posłana przez prawie całą długość parkietu znajduje Laettnera, ten obraca się rzuca i trafia zwycięskiego buzzer-beatera! Grant, wierzymy ci na sło… na zagranie, ale zdecydowanie reflektujemy tego typu podania na koszykarskich arenach.
Pomimo kolejnego udanego sezonu 1992/93, podopieczni „Coacha K” dość szybko pożegnali się z turniejem, uznając wyższość zespołu akademickiego Californii (82-77) w drugiej rundzie. Na osłodę Grant Hill doczekał się wyróżnienia indywidualnego, czyli wyboru do drugiej piątki All-American. W rozgrywkach 1993/94, po ukończeniu nauki przez Hurleya oraz Laettnera, nasz bohater stał się gwiazdą kolosalnego formatu. Następne nagrody padły jego łupem: ACC Player of the Year, nominacja do pierwszej piątki All-American, gdzie oprócz niego znalazło się szacowne grono: Jason Kidd, Glen Robinson, Donyell Marshall oraz Clifford Rozier. Grant poprowadził Blue Devils do finału NCAA Tournament, lecz tam ponieśli oni porażkę przeciwko Arkansas (76-72). Hill nie namyślał się zbyt długo po odebraniu dyplomu i zadeklarował, że weźmie udział w naborze do najlepszej ligi basketu na świecie. Jego statystyki w trakcie czterech lat występów na boiskach ligi uniwersyteckiej prezentowały się niesamowicie obiecująco: 14.9 punktu ze skutecznością 53.2% prób z pola, 6 zbiórek, 3.6 asysty, 1.7 przechwytu, a także 1 blok na mecz. Trener Mike Krzyzewski wyłącznie komplementował swojego zawodnika:
Członek uniwersyteckiej elity koszykówki, który tylko potwierdza, że to miejsce mu się należy. Każdy dzieciak pokroju Granta potrzebuje pomocy, by je znaleźć. By miał pewność, że jest dobry w tym, co robi. Hill zawsze był wrażliwy na krzywdę innych, albo wobec ich koszykarskiej niemocy. Pomagał, nawet gdy wiedział, że jest liderem pierwszego sortu. Bo właśnie po tym idzie poznać lidera z prawdziwego zdarzenia.
Zgadza się, trenerze. Bezsprzecznie! Grant Hill został wybrany z trzecim numerem pierwszej rudny draftu NBA w 1994 roku przez Detroit Pistons. Poniżej kompilacja jego flagowych akcji w trykocie Duke Blue Devils.
Dziedzic tronu Michaela Jordana
Gdy Grant Hill trafił do ligi, wielu fachowców określało go mianem spadkobiercy tronu po Michaelu Jordanie. To on miał przejąć schedę po „Jego Powietrzności”. Kilka lat później tym samym tytułem ochrzczono Allena Iversona. Jednak Grant tonował nastroje wykreowane wokół jego osoby. W jednym z wywiadów udzielonych Sports Illustrated oświadczył, że porównywanie go z MJ’em jest nie na miejscu:
To nie jest fair. Nie ma znaczenia co bym zrobił. Jeśli nie będę zdobywał po tyle punktów, ile Michael, czy nie sięgnę po identyczną ilość tytułów mistrza NBA, to stoję na straconej pozycji. Poza tym, nie można mnie kwalifikować jako wybitnego strzelca. Nie jestem gościem, który rzuca 30 oczek na spotkanie.
Hill nadrabiał to wszystko wszechstronnością: walczył o zbiórki, wykonywał znakomitą robotę broniąc najlepiej usposobionych ofensywnie graczy w lidze, wykazywał zaangażowanie w każdej potyczce, dostrzegał lepiej ustawionych kolegów, nigdy nie był zawodnikiem samolubnym. Z uzyskiwaniem punktów też nie miewał problemów, co dobitnie pokazuje jego premierowy sezon. Hill kręcił wyborne statystyki jako pierwszoroczniak: 19.9 punktu, 6.4 zbiórki, 5 asyst, 1.8 przechwytu na mecz. Uhonorowaniem kapitalnej postawy skrzydłowego Detroit Pistons była nagroda dla najbardziej wartościowego debiutanta, którą zgarnął ex aequo z Jasonem Kiddem. Ponadto jako pierwszy rookie w historii został wybrany do Meczu Gwiazd z największą liczbą głosów. Można tylko ubolewać, że w tamtej kampanii Tłoki zajęły dopiero dwunastą lokatę w tabeli konferencji wschodniej (bilans 28 zwycięstw oraz 54 porażek) i nie dostały się do play-offów. Szkoda, bo przecież w drużynie znajdowali się wówczas: Joe Dumars, Allan Houston, Oliver Miller, Terry Mills czy Lindsey Hunter. Grantowi przypięto łatkę koszykarza, który na parkiecie nie odpuszcza nikomu, a poza boiskiem jest jak do rany przyłóż. Nasz bohater nie zaprzeczał.
Opuszczając parkiet, jestem najmilszą osobą na świecie. Ale gdy na niego powracam – nieistotne czy jesteś moją matką, ojcem, albo przyjacielem – chcę cię pokonać.
W następnych sezonach Grant Hill nie schodził z czołówek gazet, liczące się serwisy sportowe rozpatrywały go w roli gwiazdy największego kalibru, mówił o nim cały koszykarski świat. Np. w rozgrywkach 1995/96 dziesięciokrotnie osiągnął triple-double, co zaowocowało powołaniem do reprezentacji USA na Igrzyska Olimpijskie w Atlancie od trenera Lenny’ego Wilkensa. Złoto na pewno pozytywnie podziałało na Hilla, choć kilka miesięcy wcześniej – gdy Detroit Pistons ulegli Orlando Magic 3-0 – pożegnał się z fazą pucharową na etapie rundy otwierającej zmagania posezonowe. Podsumowując – Grant z Tłokami cztery razy stawał do boju w play-offach, za każdym razem odpadając w pierwszej rundzie, ale kilka zagrań i meczów z jego występów dla ekipy z Motor City jest wartych zapamiętania. Słynne triple-double przeciwko Los Angeles Lakers, składające się z 34 punktów, 15 zbiórek oraz 14 asyst…
…rekord kariery pod względem ilości oczek rzuconych w jednym meczu (46 przeciwko Wizards)…
…crossovery na Michaelu Jordanie i Scottie Pippenie…
…czy spięcie z Alonzo Mourningiem, podkreślone późniejszym wsadem nad asem Heat:
Nadeszła pora, aby zmienić otoczenie. Latem 2000 roku Grant Hill miał zostać niezastrzeżonym wolnym agentem, jednak 3 sierpnia zaakceptował ofertę sing-and-trade, otrzymując lukratywny kontrakt, opiewający na około 93 miliony dolarów za siedem lat gry, po czym wziął udział w wymianie, na mocy której zasilił drużynę Orlando Magic, zaś do Detroit powędrowali Chucky Atkins wraz z Benem Wallacem.
Kontuzje i Magia Słońc
Jeszcze przed tym, jak dołączył do Magic, zaczęły go nękać urazy stawów skokowych. W 2003 roku poddał się operacji, która miała na celu odbudowę stawu skokowego. Zabieg okazał się inwazyjny, gdyż po jego zakończeniu wdała się infekcja, przez co Hill – chcąc nie chcąc – musiał podporządkować się półrocznemu leczeniu antybiotykami. Podczas kampanii 2004/05 wyglądał już lepiej, a i dyspozycja nieco wzrosła, gdyż kolejny raz został wybrany do All-Star Game. Pomimo tego, że to nie był już ten sam Grant, potrafił od czasu do czasu wzbić się na wyżyny swoich umiejętności. Np. w spotkaniu przeciwko Utah Jazz:
5 lipca 2007 roku agent Granta Hilla – Lon Babby – poinformował, że jego podopieczny podpisze umowę z Phoenix Suns i sześć dni później te słowa stały się faktem. Grant znalazł się w rotacji Słońc, w skład których wchodzili: Steve Nash, Amare Stoudemire, Shawn Marion, Raja Bell, Leandro Barbosa, Shaquille O’Neal czy Boris Diaw. Ekipa skrojona na miarę mistrzów NBA odpadła już w pierwszej rundzie postseason z San Antonio Spurs (4-1). Phoenix Suns zaserwowali nam zgoła inny obraz gry w koszykówkę w 2010 roku, kiedy odpadli dopiero w finałach konferencji zachodniej, gdzie ulegli Los Angeles Lakers (4-2). Wcześniej rozegrali fantastyczne serie, ogrywając Portland Trail Blazers (4-2) oraz San Antonio Spurs (4-0). Natomiast ja będę kojarzył Granta Hilla w koszulce Suns z kilku powodów. Ponieważ umiał trafić buzzer-beatera z połowy boiska…
…zablokować Pau Gasola podczas meczu numer trzy Western Conference Finals…
…jakby to nie zabrzmiało – przelecieć Carlosa Boozera i wykonać mega wsad…
…lub zostać wyrzuconym z boiska za poklepanie po tyłku Reggie Evansa:
Kres jego kariery nastąpił oficjalnie w 2013 roku, tuż po sezonie spędzonym w barwach Los Angeles Clippers. Wiecie, czego jest mi najbardziej żal? Że kontuzje odcisnęły piętno na występach Granta w Orlando, gdy do spółki z Tracym McGradym mieli rządzić ligą. Grant Hill swoje dla basketu zrobił, mógł więcej, ale zdrowie często krzyżuje najśmielsze plany. Mam o tym gigantyczne pojęcie. Poniżej krótka retrospekcja kariery sportowej pana Hilla przygotowana przez NBA. Pana koszykarza przez duże „K”!
Drodzy czytelnicy, kto ma zostać bohaterem następnego „Hall Of Famera”? Maurice Cheeks czy Jason Kidd? Na wasze głosy w komentarzach czekam do wtorku wieczorem. Pozdrawiam!
16 Komentarze
mic
Kidd pliz
pop
Lubię Hilla – bardzo fajny artykuł
moje propozycje następnych Rik Smits, Dan Majerle – no chyba że trzymasz się zasady HoF, tak czy inaczej fajnie, a może Dirk?
Mateusz Połuszańczyk
Dziękuję za dobre słowo. 🙂
Oczywiście, mam pomysł, żeby poszerzyć grono zawodników, ale zanim to nastąpi, chcę dokończyć opisywanie historii nominowanych w tym roku do HoF. Może w „Trash Talkerze” znajdzie się miejsce dla graczy, których wymieniłeś. To jest jakaś alternatywna idea. 😉
amon
Pamiętam artykuł, bodajże na Magic Basketball opisano sytuację, gdy Grant otrzymał w prezencie od rodziców Mercedesa. Popłakał się, bo marzył o BMW. Wryło mi się to w pamięć…
Sezon 1994/95. Strasznie kibicowałem Glennowi Robinsonowi w wyścigu o ROTY, przez co Hill mnie denerwował. Czas pokazał, że był po prostu lepszym koszykarzem. Fajny art Mateusz. Dzięki:)
Mateusz Połuszańczyk
Strach pomyśleć, gdzie by był Grant Hill, gdyby nie problemy zdrowotne. Myślę, że przynajmniej jeden pierścionek w jego biżuterii by się znalazł. Dzisiaj można tylko „gdybać”. Abstrahując od tego – masz dobrą pamięć. Ja historii z autem – szczerze powiedziawszy – nie znałem. Ech, jak łatwo można zrujnować czyjeś marzenia. Nie pochwalam zachowania rodziców Hilla. Nie dość, że zniszczyli jego sny o BMW, to jeszcze doprowadzili własnego syna do łez. 😀 To ja dziękuję za poświęcony czas. 😉
cynik
Szkoda, że nie miał większych osiągnięć na miarę swojego talentu. Następnych niech będzie Kidd. Ja też mam swoją propozycję. Poproszę o jednego z moich ulubionych rozgrywających, Kevina Johnsona.
Mateusz Połuszańczyk
I tak wykonał kosmiczną robotę dla basketu. Poza tym nie każdy jest legendą Duke Blue Devils. 🙂
Uwzględnię Twoją propozycję, ale już chyba wiem, kto będzie do wyboru przy następnym „Trash Talkerze”. 😉
amon
Pamiętam artykuł, bodajże na Magic Basketball opisano sytuację, gdy Grant otrzymał w prezencie od rodziców Mercedesa. Popłakał się, bo marzył o BMW. Wryło mi się to w pamięć…
Sezon 1994/95. Strasznie kibicowałem Glennowi Robinsonowi w wyścigu o ROTY, przez co Hill mnie denerwował. Czas pokazał, że był po prostu lepszym koszykarzem. Fajny art Mateusz. Dzięki.
Tony
Bardzo miło się czytało. Dziękuję za artykuł.
Poproszę Kida
Mateusz Połuszańczyk
Mi natomiast przyjemnie przeczytać wyrazy uznania. Dziękuję. 🙂
Coś mi się wydaje, że Kidd wygra w cuglach, ale dopóki piłka w grze… 😉
Łukasz1984
Żeby nie było, że Kidd przegra, mój głos na niego.
Marek
Kidd 😉
Lukasz
Świetny artykuł. Bardzo dobry pomysł na nową serię felietonów. Następny niech będzie Kidd.
Mateusz Połuszańczyk
Dziękuję. Odrobina kreatywności nie zaszkodzi. 😉
RK
Lubię czytać takie teksty. Gratulacje.
Mateusz Połuszańczyk
Ja natomiast lubię tego typu teksty pisać. Dzięki! 🙂