Trash Talker: Michael Jordan – Jego Powietrzna Wysokość
Na temat bohatera dzisiejszego „Trash Talkera” powiedziano już niemal wszystko, ale czy na pewno? Mówiono o nim: „Jezus w tenisówkach”. Gdy był z wizytą w Paryżu, ktoś na łamach dziennika „France Soir” stwierdził: „Ta persona to dużo więcej niż papież. To Bóg we własnej osobie”. Jego ojciec uknuł równie mistyczną teorię powstania gracza, który zdominował lata dziewięćdziesiąte ubiegłego stulecia. Prawdopodobnie któregoś dnia Stwórca siedział i myślał, w jaki sposób ma ulepszyć świat, po czym zdecydował się powołać do życia koszykarza idealnego. Zawodnika, który nie stłumi porywów, a będzie porywał tłumy. Że ten jegomość zjednoczy ludzkość na całym świecie, przygotowując ją do skoku cywilizacyjnego, kulturowego, kultowego i – pozostawszy jednocześnie swoistym spoiwem pomiędzy epokami w annałach basketu – doprowadzi nas ku najważniejszemu celowi, czyli miłości do koszykówki. Drodzy odbiorcy, przypadł mi największy zaszczyt, zatem pora czynić honory. Przedstawiam najwybitniejszego gracza w 127-letniej historii naszej ukochanej dyscypliny sportu. From North Carolina, at guard, 6’6”, Michael Jordan!
MJ – Prawo pięści
Michael Jeffrey Jordan urodził się 17 lutego 1963 roku na nowojorskim Brooklynie, jako czwarte z piątki dzieci Jamesa i Deloris. Jego mama pracowała w bankowości, zaś ojciec był operatorem wózka widłowego w firmie General Electric, gdzie z czasem awansował na jedno ze stanowisk kierowniczych. Gdy MJ był jeszcze w powijakach, rodzina Jordanów podjęła decyzję o przeprowadzce do małej miejscowości Wilmington w Północnej Karolinie. Basket nie stał się od razu ulubioną dyscypliną sportu naszego bohatera. W pierwszej kolejności poza kolejnością Jordan stawiał na baseball oraz futbol amerykański, choć od koszykówki również nie stronił. Michael często rywalizował ze swoim starszym bratem – Larrym – na położonym obok domu boisku. Bratobójcze starcia zazwyczaj kończyły się przepychankami, głównie ze względu na fakt, że MJ dostawał od brata straszne sportowe baty. Tak, to Larry był lepszym sportowcem, i to ponoć dwukrotnie lepszym, ale do tego zdążymy dojść. Kiedy Michael miał dziesięć lat, wydarzył się tragiczny wypadek. Na oczach Jordana utonął jego kolega, a nieco ponad rok później – podczas rodzinnego pobytu nad jeziorem – nasz bohater sam o mało nie stał się ofiarą podobnego incydentu. Na szczęście jego ojciec zachował przytomność umysłu i w ostatnim momencie wyciągnął chłopca z wody. Od tamtej pory, aż po dziś dzień, MJ unika wody jak… ognia.
Jeżeli myślicie, że jako dzieciak był w podstawówce grzeczny, wzorowy i do rany przyłóż, to jesteście w błędzie. Raczej grzeszny, wrogo nastawiony i przyłóż tak mocno, żeby pozostawić ranę. W wieku dwunastu lat, po następnej szkolnej bitce, Jordan został zawieszony w prawach ucznia. Wówczas Deloris postanowiła dać nauczkę podstawówkowemu banicie. Zdecydowała się podjąć radykalne kroki ku temu, by syn otrzymał należną lekcję i wybić mu z głowy walki czy inne demoralizująco-buntownicze zachowania. Któregoś dnia zabrała go ze sobą do pracy i zostawiła w samochodzie razem z książkami. Oczywiście przez cały czas miała chłopaka na oku, obserwując go z okna banku, w którym pracowała. Michael doskonale wiedział, iż mama na niego patrzy, zatem zaczął czytać. O dziwo, z godziny na godzinę lektura stawała się coraz bardziej znośna, a przyswajana wiedza – przydatna. Później Deloris zabrała syna na obiad, po którym zostawiła go w bibliotece pod opieką znajomej, by MJ mógł sobie jeszcze poczytać. Terapia szokowa okazała się strzałem w dziesiątkę. Michael już nigdy więcej nie sprawiał żadnych problemów wychowawczych.
Michael Jordan skoncentrował się na nauce oraz na tym, co kochał najbardziej, czyli sporcie. Wiódł prym w futbolu amerykańskim, koszykówce i baseballu. W ostatniej z wymienionych dyscyplin otrzymał nawet nagrodę MVP stanowego turnieju baseballowego, zaś po upływie dwóch lat szkoła podstawowa nadała mu tytuł wybitnego sportowca. Solidne wyniki w nauce oraz osiągnięcia sportowe umożliwiły mu dalszy rozwój. Jordan zapisał się do szkoły średniej Emsley A. Laney w Wilmington.
Za słaby, za niski, a imię jego 20 i 3
Zanim przejdziemy do licealnej kariery MJ’a, jestem wam winny wyjaśnienie, dlaczego jego brat Larry był dwukrotnie lepszy. Autorem tej teorii był nie kto inny, jak sam Michael Jordan. Otóż, ulubiony numer naszego bohatera, od kiedy sięga pamięcią, to 45. Mike uważał, że jest o połowę gorszym sportowcem od Larry’ego, więc postanowił występować z numerem 23 na koszulce. Zatem, parafrazując mickiewiczowskich „Dziadów cz.III”: „a imię jego będzie dwadzieścia i trzy”. Nawiasem mówiąc – nienawidzę Mickiewicza. Może dlatego, że pisał na tematy związane z basketem już przede mną, albo może powodem jest to, że po prostu przyjęli go do litewskiej kadry bez mrugnięcia okiem? Trzeba by było zapytać redaktora Mateusza Jakubiaka, którego felietony gorąco polecam.
W swoim pierwszym roku szkoły średniej MJ na dobre zakochał się w koszykówce, jednak pragnienia szybko zweryfikował trener licealnej drużyny, który stwierdził, że Michael Jordan jest za niski (180 centymetrów wzrostu) i zbyt słaby, aby grać w podstawowym składzie. Jego miejsce zajął wieloletni przyjaciel „Jego Powietrzności” – Harvest Leroy Smith. Czy słowa dezaprobaty wpłynęły na Mike’a? Tak, i to z pozytywnym skutkiem. Trenował z coraz to większą intensywnością nad każdym aspektem koszykarskiego rzemiosła. Gdy rówieśnicy kończyli zajęcia o określonych godzinach, on zostawał na sali gimnastycznej, by szlifować te elementy w swojej grze, które wydawały się mu wybrakowane. Przecież miał coś do udowodnienia nie tylko trenerowi, ale przede wszystkim sobie. Po latach Mike skwitował krótko tamten wybór szkoleniowca:
Leroy Smith, choć może nie ma o tym zielonego pojęcia, rozpoczął cały proces zmian w mojej grze. Dostał się do drużyny Emsley A. Laney High School, zamiast mnie. Nie czuję urazy do kumpla, bo w końcu był ode mnie wyższy, ale pragnę skierować jedno zdanie do ówczesnego coacha. Chcę, abyś wreszcie to zrozumiał. Stary, popełniłeś ogromny błąd!.
Podczas lata Michael urósł aż 10 centymetrów i w końcu na dobre zadomowił się wśród starterów licealnego zespołu. W ostatnim roku gry dla drużyny szkoły średniej Emsley A. Laney zaliczał kosmiczne statystyki na poziomie: 29.2 punktu, 11.6 zbiórki oraz 10.1 asysty na mecz, dzięki czemu został wybrany do McDonald’s All-American Team. Usługami MJ’a były wtedy zainteresowane najlepsze uczelnie w USA, między innymi: Duke, North Carolina, Syracuse oraz Virginia. W 1981 roku Michael Jordan przyjął stypendium sportowe od uniwersytetu Karoliny Północnej, gdzie jako dalszy kierunek kształcenia wytypował geografię.
Michael Madness
W związku z tym rozdziałem w życiu Michaela Jordana przypomniało mi się opowiadanie Edgara Allana Poe, które nawet doczekało się ekranizacji pt. „Eliza Graves” (polski tytuł to „Obłąkani”). Na początku jest scena, w której dyrektor placówki dla psychicznie i nerwowo chorych oprowadza nowego lekarza wśród korytarzy „domu wariatów”. Po chwili panowie zatrzymują się przy drzwiach, gdzie umieszczony jest baron, który spadł z konia podczas gry w polo i od tamtej pory uważa się za konia. Młody doktor, na prośbę przełożonego, zaczyna karmić barona kostkami cukru przez ciasny otwór w drzwiach, a ten chwyta go za rękę i nie ma zamiaru jej puścić, na co dyrektor szpitala krzyczy:
– Baronie, proszę natychmiast zostawić rękę pana doktora, bo nie będzie oporządzania przez trzy dni!
– Oporządzacie go? – pyta młody adept sztuki lekarskiej, gdy baron uwalnia go z uścisku.
– Tak, trzy do czterech razy w tygodniu – odpowiada szef.
– A czy to nie pogłębia jego psychozy? – docieka stażysta.
– Niewątpliwie, ale niech pan mi powie, doktorze, lepszy szczęśliwy koń czy nieszczęśliwy człowiek?
W jaki sposób ta scena odnosi się do głównej postaci artykułu i w ogóle koszykówki? Ano, właśnie! Wyobraźmy sobie, że MJ jest nowym lekarzem, schroniskiem dla obłąkanych są mecze uczelnianego basketu, my jesteśmy pacjentami tejże placówki, zaś koszykówka jest rodzajem szaleństwa. Zwłaszcza, gdy na parkiecie możemy oglądać popisy Michaela Jordana. Któż w takim razie odzwierciedla postać dyrektora? Sądzę, że niektórzy z was domyślają się, że chodzi o Deana Smitha. Pomijając fakt, iż był znakomitym szkoleniowcem, to olbrzymią wagę przykładał do postępów swoich podopiecznych w nauce. Debiutancki sezon w barwach Tar Heels był dla MJ’a wymarzony, bowiem z miejsca stał się kluczowym zawodnikiem w układance trenera Smitha, notując średnie na poziomie 13.5 punktu, 4.4 zbiórki, 1.8 asysty i 1.2 przechwytu na mecz, przy skuteczności 53.4% trafionych rzutów z gry. North Carolina awansowali do drabinki turnieju NCAA z najlepszym bilansem 32 zwycięstw i zaledwie 2 porażek, docierając aż do finału uczelnianej ligi basketu. Po drodze do pojedynku o tytuł uniwersytecki eliminowali kolejno: James Madison, Alabamę, Villanovę, a także Houston. W finale czekała na nich drużyna Georgetown Hoyas, gdzie występował wtedy późniejszy rywal Jordana z boisk zawodowych – Patrick Ewing. W zespole Tar Heels u boku Michaela również nie zabrakło wielkich nazwisk, jak chociażby James Worthy czy Sam Perkins. Spotkanie było bardzo wyrównane, a rezultat oscylował w okolicach remisu od początku do końca. Na 32 sekundy przed upływem regulaminowego czasu gry Hoyas prowadzili 62-61. Wówczas akcję meczu rozegrali zawodnicy UNC. Jimmy Black świetnie wypatrzył Jordana, a ten nie pomylił się z półdystansu, dając – jak się później okazało – zwycięstwo drużynie Tar Heels!
Pomimo, że Michael brylował w następnych latach wśród koszykarzy uniwersyteckich, sukcesu na miarę debiutanckiego roku nie udało się mu powtórzyć. W 1983 UNC odpadli na etapie Regional Finals z ekipą Georgii (82-77), natomiast w 1984 ulegli Indianie w Sweet Sixteen (72-68). MJ postanowił wziąć udział w naborze do najlepszej ligi świata, lecz nie bardzo miał pojęcie o tym, co go czeka, więc poprosił o pomoc Deana Smitha. Trener uznał, że to bardzo dobry moment na podjęcie decyzji na temat zawodowej kariery Michaela, który w trakcie występów na parkietach akademickich zaliczał następujące statystyki: 19.6 punktu ze skutecznością 54% celnych prób z gry, 5 zbiórek, 1.8 asysty oraz 1.7 przechwytu.
Ja zrobiłem sobie tylko bilans plusów oraz minusów i wyszło mi, że powinienem posłuchać głosu trenera. Wydaje mi się, że Smith nie widział w tym żadnego interesu, ponieważ i tak zapowiadało się, że UNC będzie miało naprawdę silny zespół i Dean mógł w takim wypadku doradzić mi pozostanie na uczelni na jeszcze jeden sezon. On jednak chciał dla mnie jak najlepiej i dlatego zachęcał mnie do wzięcia udziału w drafcie. Według mnie każdy zawodnik powinien przechodzić na zawodowstwo w wieku co najmniej dwudziestu lat. Inaczej krzywdzi się tych chłopaków. Profesjonalny sport to zupełnie inny świat. Trzeba wziąć pod uwagę zmianę stylu życia oraz psychiczne i fizyczne wymagania, jakie NBA stawia przed młodym człowiekiem. Gdybym trafił do tej ligi po pierwszym czy drugim roku studiów, nie wiem, czy byłbym wystarczająco dojrzały, żeby podołać temu wszystkiemu – opowiada MJ.
Michael Jordan został wybrany przez Chicago Bulls z trzecim numerem pierwszej rundy draftu NBA w 1984 roku i chociaż wszyscy mieli świadomość jego niezwykłego talentu, nikt jeszcze nie przypuszczał, że niebawem będziemy świadkami narodzin mistrzowskiej ery jego imienia, ale zanim do tego dojdziemy, polecam poniższe wideo, na którym Dean Smith analizuje najpiękniejsze akcje z finałowej kampanii Mike’a w barwach Tar Heels.
Jego Byczo-Powietrzna Wysokość
Pamiętacie może takiego zawodnika jak Reggie Theus? Nie martwcie się, ja także nie bardzo kojarzę sylwetkę tego koszykarza. W każdym razie Theus był całkiem dobrym grajkiem. Byki wybrały go w naborze 1978 roku i występował w ich trykocie do kampanii 1983/84. Właśnie wtedy rzucający obrońca stał się elementem wymiany, na mocy której trafił do Kansas City Kings za Steve’a Johnsona oraz trzy picki w drafcie. Dobrze kombinujecie – jednym z tychże wyborów był Michael Jordan. Theus rozstał się z organizacją z Illinois w oziębłej atmosferze, do czego jeszcze dojdziemy. Najtęższe umysły dziennikarstwa sportowego, poświęconemu koszykówce, zbadały wagę draftów w historii NBA, wskazując zwłaszcza na trzy daty: 1984, 1996 i 2003. Trudno się z tym nie zgodzić, ale według mnie pierwszy z nich znacznie bardziej wpłynął na ligę, niż dwa pozostałe. Nie, wcale nie chodzi mi wyłącznie o dołączenie do NBA Michaela Jordana. Przypomnę kilka innych ciekawostek. Funkcję komisarza ligi objął David Stern i ustanowiono nowy salary cap. Podpisano także intratny kontrakt, dotyczący transmisji telewizyjnych. NBA zmieniła swoje oblicze. Aha, zapomniałbym. Zastanawia was kto został wydraftowany przed MJ’em? Z numerem pierwszym Rockets wzięli Hakeema Olajuwona, i ten wybór można bez trudu zrozumieć, ale tego, że Portland Trail Blazers wybrali z „dwójką” Sama Bowiego, zamiast Jordana? Panie i panowie, takie zachowanie wręcz wołało o pomstę do oregońskiego nieba! Cóż, błądzić jest rzeczą ludzką… A jeśli idzie o debiutancki sezon Mike’a, jak na przyszłą gwiazdę NBA przystało, zakończył go niesamowitymi statystykami: 28.2 punktu (51.5% rzutów z gry, 84.5% z linii rzutów wolnych), 6.5 zbiórki, 5.9 asysty, 2.4 przechwytu na mecz, dzięki czemu otrzymał nagrodę Rookie of the Year, zaś w play-offach gracze Chicago odpadli już w pierwszej rundzie z Milwaukee Bucks (3-1).
Podczas trzeciego spotkania kampanii 1985/86 serca kibiców Byków zadrżały. Drużyna z Wietrznego Miasta mierzyła się w Oakland z Golden State Warriors. Po oddaniu jednego z rzutów MJ tak niefortunnie wylądował na parkiecie, że doznał urazu stopy. Sztab trenerski Bulls, działacze organizacji, fizjoterapeuci, lekarze – wszyscy składali obietnice bez pokrycia, że kontuzja Jordana nie jest poważna. Tomografia komputerowa wykazała coś zgoła innego. Złamana kość lewej stopy i przynajmniej sześciotygodniowy odpoczynek od koszykówki. W trakcie absencji Michaela, Bulls nie dawali sobie rady i przegrana goniła przegraną. Frustracja wśród fanów, przedstawicieli zespołu z Illinois oraz zawodników narastała wraz z każdą poniesioną porażką. Doszło nawet do tego, że generalny menadżer – Jerry Krause – zażądał od Mike’a rychłego powrotu do gry, co było – delikatnie rzecz ujmując – nie na miejscu. Gdy zbliżał się termin powrotu MJ’a na boisko, lekarze jednogłośnie orzekli, że złamanie się nie zrosło i nie ma mowy o comebacku Jordana. Mike ponownie założył koszulkę Byków dopiero na ostatnie piętnaście potyczek sezonu. Pomimo tego, Bullsom udało się awansować do fazy pucharowej z ósmej pozycji na Wschodzie. W play-offach nie zagościli zbyt długo, bowiem zostali odprawieni z kwitkiem w pierwszej rundzie przez Boston Celtics (3-0), jednak drugi mecz tej rywalizacji przeszedł do historii na zawsze. Michael Jordan – zdobywając 63 oczka – ustanowił niepobity do dziś rekord NBA pod względem ilości punktów uzyskanych w jednym pojedynku posezonowym. 63!
Reggie Theus – dyskusje niewskazane
W następnych latach MJ imponował swoją grą, choć często zarzucano mu, że nie dzieli się z kolegami piłką, że nie potrafi bronić, itp. W pierwszej rundzie play-offów 1987 znowu musiał postąpić pola Celtom (3-0), lecz zanim Byki odpadły, w sezonie zasadniczym rozegrała się anegdota, którą z szerokim uśmiechem na twarzy wspomina Kenny Smith – kumpel Jordana z Tar Heels. Kenny często bywał obecny na meczach Chicago, by obserwować Mike’a w akcji, i w tej chwili wracamy do osoby Reggiego Theusa. Otóż ten zawodnik po transferze, w wyniku którego trafił do Kansas, stwierdził jasno:
Nie ma mowy, nie ma najmniejszych szans, aby w Chicago zastąpił mnie jakiś tam debiutant. Jak mu było? Michael Jordan? Nie sądzę, żeby prezentował chociaż 25% tego, co ja.
Pewnego razu „His Airness” nie krył wzburzenia słowami Theusa, więc tuż przed meczem z Kings poprosił Kenny’ego Smitha o drobną przysługę (Kenny jeszcze wtedy nie wiedział, że Kings wybiorą go w drafcie, a on będzie dzielił szatnię z Reggim):
Pójdź do szatni gości i powiedz Reggiemu, że jest kiepskim obrońcą. Zdobędę przeciwko niemu 45 punktów. Chce zgrywać wielkiego koszykarza? Po prostu pójdź i mu to powiedz.
Kenny spełnił prośbę Michaela, ale ten nie osiągnął 45 oczek na Theusie, tylko… 43. Jordan był po syrenie końcowej maksymalnie wściekły, że nie rzucił 45 i zakomunikował Reggiemu:
Hej, Reggie! Tym razem ci się upiekło. Nie uzyskałem 45 punktów, ale wiesz co? Nie martw się o to. Za rok ponownie zapraszam do Chicago na mały pokaz moich umiejętności i – wierz mi lub nie – otrzymasz lekcję pokory w postaci obiecanych 45 oczek!
MJ nie dotrzymał słowa i rok później też nie uzyskał 45 punktów przeciwko Theusowi. Zdobył ich aż 49! Reggie już nigdy więcej nie próbował dyskutować ani z Jordanem, ani tym bardziej na jego temat. Ciach!
Zasady Jordana, duma i uprzedzenie
Kilka akapitów temu napomknąłem, że Jordan spotkał się z niepochlebnymi opiniami, jakoby nie potrafił grać po bronionej stronie parkietu. Na odpowiedź „Jego Powietrzności” nie trzeba było czekać. W rozgrywkach 1987/88 zaliczał średnie statystyczne na poziomie: 35 punktów (ze skutecznością 53.5% rzutów z gry, 84.1% z linii prób osobistych), 5.9 asysty, 5.5 zbiórki, a ponadto wzmocnił swoją obronę, notując 3.2 przechwytu oraz 1.6 bloku na mecz. Oprócz zgarniętego tytułu MVP za sezon zasadniczy, „Captain Marvel” zasłużenie otrzymał statuetkę dla najlepszego defensora NBA. Chicago Bulls przerwali nareszcie marazm pierwszej rundy play-offów, pokonując po pięciomeczowej serii Cleveland Cavaliers (3-2), lecz w półfinałach Konferencji Wschodniej polegli z Detroit Pistons (4-1). Właśnie to miało zapoczątkować inną klątwę w koszykarskiej karierze MJ’a. Klątwę „Bad Boys”. Tak czy inaczej, Chuck Daly zaszczepił im tzw. „Zasady Jordana”, w myśl których robili wszystko (dosłownie wszystko), nie przebierając w środkach, aby powstrzymać MJ’a.
Z wygłodniałą watahą Chucka Daly’ego los skojarzył Chicago Bulls w drabince postseason jeszcze trzykrotnie. Podczas ubiegłego sezonu byliśmy świadkami fantastycznych występów Russella Westbrooka na poziomie triple-double. W ogóle odnoszę wrażenie, że triple-double aktualnie może uzyskać każdy. Mało kto pamięta, że w 1989 Michael Jordan zanotował aż siedem takich gier pod rząd, co wówczas było gigantycznym wyczynem.
W 1989 roku Byki przegrały w Finałach Konferencji Wschodniej (4-2), w 1990 musiały uznać wyższość Tłoków na tym samym etapie (4-3). Zanim przejdziemy do dalszej części opowieści, pragnę nadmienić, że 28 marca 1990 roku „His Airness” rozegrał legendarne zawody przeciwko Cleveland Cavaliers. Dzień przed starciem w dłonie Michaela trafiła gazeta, na łamach której znajdował się tytuł: „Misja niemożliwa do wykonania: Ehlo spróbuje uziemić Air Jordana”. Oczywiście, Craig Ehlo nie zdołał zatrzymać Jordana. Wręcz przeciwnie. „Jego Powietrzność” osiągnął kapitalną linijkę: 69 punktów, 18 zbiórek, 6 asyst, a także 4 przechwyty. Relacja obdartego z dumy rzucającego obrońcy Cavs wyglądała tak:
Zaczęło się jeszcze na rozgrzewce. Przez cały czas do mnie gadał, był wewnątrz mojego umysłu. Mówił: „Stary, słuchaj, ja trafiam wszystkie rzuty, więc dam ci okazję, abyś mnie zatrzymał. Choć wątpię, by to się wydarzyło. Za każdym razem będę cię uprzedzał o swoim następnym ruchu, aczkolwiek i tak nic z tym nie zrobisz. Złapię piłkę tuż przy lewym łokciu, po czym ruszę do linii końcowej, wybiję się do góry i poślę celny rzut z odchylenia. Zamierzasz coś z tym zrobić?”. Pomyślałem sobie – okej. Skoro zdradził mi swoje plany, wykorzystam to i pokażę najlepszą defensywę. Marzenie ściętej głowy. Mike bawił się ze mną jak z dzieciakiem. Co z tego, że nie odpuszczałem go na krok? Po każdej akcji zakończonej zdobytymi punktami odwracał się w moim kierunku i powtarzał: „A nie mówiłem? A nie mówiłem?”. To wyłącznie kolejny dowód na to, z jakim geniuszem miałem do czynienia.
Sweep na Pistons, pierwsze mistrzostwo
W sezonie 1990/91 Mike pozostawał w gazie aż do play-offów. W tych Bulls eliminowali kolejno: New York Knicks (3-0), Philadelphię 76ers (4-1), by w Finałach Konferencji dostać szansę rewanżu na Detroit. Jakie zakończenie miała ta rywalizacja? Serię rozstrzygnął sweep i Chicago mogli cieszyć się awansem do Finałów NBA. Musicie to zobaczyć!
Podczas NBA Finals, MJ wspomagany osobami Scottiego Pippena, Horace’a Granta i Johna Paxsona skrzyżował koszykarskie umiejętności z drużyną Los Angeles Lakers, naszpikowaną genialnymi zawodnikami, takimi jak: Magic Johnson, James Worthy, Sam Perkins czy Byron Scott. Dwaj ostatni panowie odegrali główne role w Game1 finałów. 14 sekund przed syreną obwieszczającą koniec zawodów, Byki prowadzą 91-89. Sam Perkins trafia zza łuku, Scottie Pippen myli się z trudnej pozycji, a Byron Scott wykorzystuje jedną z dwóch prób osobistych. Potem cztery mecze z rzędu padły łupem zespołu z Illinois, zaś Michael Jordan przystąpił do świętowania nie tylko i wyłącznie mistrzostwa NBA, ale przede wszystkim nowego rozdziału w historii najlepszej ligi świata – „Ery Jordana”, „Dynastii Chicago Bulls”.
To jest naprawdę coś. Ja i klub walczyliśmy przez siedem lat, żeby znaleźć się w tym miejscu. Gdy przybyłem do Chicago, zaczynaliśmy od zera. Każdego roku byliśmy coraz bliżej i bliżej. Siedem lat zajęło nam osiągnięcie celu, ale wreszcie się udało. Nigdy wcześniej nie wzruszyłem się publicznie, ale w tej chwili nie dbam o to – mówił MJ w pomeczowym wywiadzie.
Mutombo zrobiony na ślepo, drugi tytuł
23 listopada 1991 roku, Denver Nuggets podejmowali na własnym parkiecie Chicago Bulls. Wśród gospodarzy nie sposób było nie zauważyć rosłego (218 cm), czarnoskórego centra, którego sylwetkę przedstawił nasz kolega redakcyjny – Grzegorz Kowalczyk. Tak, mówimy o Dikembe Mutombo. Punktował, zbierał i posiadał naturalne wyczucie czasu, co pozwalało mu na notowanie dużej ilości bloków na rywalach. Nuggets przegrali to starcie, lecz najlepszym momentem meczu było zatrzymanie faulem MJ’a, by nie zdobył łatwych punktów. Michael powędrował na linię rzutów osobistych, popatrzył z uśmiechem w kierunku Kongijczyka, po czym rzekł:
Hej, Mutombo. Ten rzut wolny dedykuję tobie.
Zamknął oczy i… trafił. Piękny prezent dla Dikembe od samego Mike’a w debiutanckim sezonie na zawodowych arenach. Zresztą, poza parkietem panowie bardzo się lubili. Kiedy Mutombo już na dobre zasłynął swoimi blokami, a jego autorskim ruchem stało się kiwanie palcem wskazującym po każdym spektakularnie zatrzymanym rzucie oponenta, okraszone hasłem: „Not in my house!”, MJ postanowił znów wziąć sprawy we własne ręce. Najlepsze jednak były przedmeczowe rozmowy w szatni. Widać gołym okiem, jak olbrzymią sympatią wzajemnie się darzyli.
Byki bez problemu dostały się do pucharowej drabinki na Wschodzie i – wyrzucając za burtę play-offów Miami Heat (3-0), New York Knicks (4-3) oraz Cleveland Cavaliers (4-2) – dotarły do NBA Finals, gdzie przyszło im stanąć w szranki z Portland Trail Blazers. Tę rywalizację ukazywano w świetle walki pomiędzy Michaelem Jordanem a Clydem Drexlerem. Pierwszy mecz serii był popisem „Jego Powietrzności”. MJ pobił rekord należący do Elgina Baylora, rzucając do przerwy aż 35 oczek, z czego aż 6 trójek (rekord NBA). Co najbardziej zapadało mi w pamięci? Wzruszanie ramionami po szóstej trafionej próbie z dystansu. Oj, to było coś wielkiego. Do stanu 45-44 na korzyść ekipy z Oregonu gra wyglądała na dosyć wyrównaną. Później run 23-6 w wykonaniu Bulls, trzecia odsłona wygrana 38-17 i tak naprawdę w trakcie finałowej ćwiartki oglądaliśmy garbage-time.
W Game 2 i 4 triumfowali Trail Blazers, podczas Game 3 i 5 lepsi byli zawodnicy z Illinois. Szósty mecz odbył się w hali Chicago Stadium, ale to drużyna Portland świetnie weszła w to spotkanie, osiągając w drugiej kwarcie nawet piętnastopunktową przewagę, którą utrzymali aż do ostatniej odsłony. Gdy wydawało się, że aby poznać mistrza NBA potrzebny będzie jeszcze jeden pojedynek, Phil Jackson postawił wszystko na rezerwowych. Z podstawowej piątki na boisku pozostał tylko Pippen, a Byki zanotowały zryw 14-2. Chwilę później do gry powrócił Jordan i – do spółki ze Scottiem – poprowadził Chicago do drugiego z rzędu tytułu czempionów ligi.
Trzeci czempionat i strata ojca
19 marca 1993 roku Bykom przyszło zmierzyć się z Washington Bullets, których barwy reprezentował wtedy niejaki LaBradford Smith. Każdemu może zdarzyć się „dzień konia”, i każdy może pognębić nawet dwukrotnych mistrzów NBA. Smith rzucił przeciwko Jordanowi aż 37 punktów (15/20 FG, 7/7 FT). MJ nie ukrywał zażenowania:
To dla mnie bardzo kompromitująca sytuacja. Ewidentnie zlekceważyłem swojego rywala, a on doskonale ten fakt wykorzystał. Nie powinienem był do tego dopuścić. Obiecuję, że kiedy spotkamy się następnym razem, nie dam mu już szansy na rozwinięcie skrzydeł. 37 punktów? Tak, to dużo. Przysięgam, że zdobędę tyle samo w pierwszej połowie kolejnego pojedynku przeciwko Smithowi.
„His Airness” nie zwykł rzucać słów na wiatr. Premierowa odsłona widowiska Bulls-Bullets to Jordan-Show. Mike trafił wszystkie osiem prób z gry i na nieco ponad trzy minuty przed zakończeniem pierwszej kwarty miał na koncie 19 oczek, zaś do przerwy zgromadził ich 36. Mecz zakończył z dorobkiem 47 punktów. Trash-talking? Yes, sir!
Mógłbyś trochę przyhamować? Ochłoń, proszę. Oszczędź mnie – nawijał skruszonym tonem Smith.
Niby dlaczego mam dać sobie na wstrzymanie? Ty jakoś mnie nie oszczędzałeś w ostatnim meczu – podsumował swoją słodką zemstę Jordan.
Drużyna z Illinois awansowała do play-offów z drugiego miejsca Konferencji Wschodniej i tym razem na drodze do Finałów NBA wpisywali na listę ofiar następujące zespoły: Atlantę Hawks (3-0), Cleveland Cavaliers (4-0), a także New York Knicks (4-2). W NBA Finals 1993 ich rywalami byli Phoenix Suns z Charlesem Barkleyem na czele, o których zresztą pisałem przy okazji tekstu na temat „Sir Charlesa”, relacjonując je tak:
Losy rywalizacji nie przebiegały wyłącznie pod dyktando Byków. Dwa pierwsze mecze na parkiecie Suns zakończyły się triumfami po ciężkich bojach (100:92, 110:108), trzecie spotkanie, zgarnięte przez Phoenix, obfitowało w trzy dogrywki (129:121), a Game 4 (55 oczek Jordana, triple-double Barkleya) i Game 5 też mieściły wyniki w zaledwie 10 punktach. Kiedy wydawało się, że w meczu numer sześć wszystko idzie po myśli Charlesa i spółki, Bulls zaczęli trafiać ważne rzuty. Ten najistotniejszy był dziełem Johna Paxsona, który celnie przymierzył zza łuku na 3.9 sekundy przed upływem regulaminowego czasu gry, dając Chicago zwycięstwo. Chociaż równie decydującą rolę odegrał Horace Grant, blokując w ostatniej akcji meczu Kevina Johnsona. Te finały przeszły do historii jako jedne z najwspanialszych w dziejach NBA. Starcie dwóch indywidualności będących u szczytu kariery – Michaela Jordana i Charlesa Barkleya – przyniosło mnóstwo efektownych pojedynków i nadzwyczaj wysoki poziom. Ciekawostką jest fakt, że w pięciu meczach z sześciu rozegranych korona zwycięzców zdobiła głowę gości, ale królewskie pierścienie były przeznaczone tylko jednemu władcy i jego świcie – Michaelowi Jordanowi.
Wakacje 1993 roku będą już zawsze kojarzyły się z osobistym dramatem Michaela Jordana. Jego ojciec – James – został zamordowany przez dwóch nastolatków, a powód napaści jest tak błahy, że do dziś nie chce mi się w to wierzyć. James zatrzymał się na parkingu nieopodal autostrady na granicy Karoliny Północnej i Południowej. Zaparkował lexusa, którego dostał od syna w prezencie, i został zaatakowany przez młodocianych zbrodniarzy. Ciało porzucono w Karolinie Południowej, a zwłoki znaleziono po dziesięciu dniach od incydentu. Napastnicy popełnili błąd, gdyż zrabowali Jamesowi telefon komórkowy, z którego wykonywali rozmaite połączenia. Tym sposobem policja namierzyła zabójców taty Jordana. Sprawcami okazali się Daniel Green oraz Larry Martin Demery. Zostali pojmani przez organa ścigania, postawieni w stan oskarżenia, po czym skazani prawomocnym wyrokiem sądu na dożywotnie pozbawienie wolności.
6 października 1993 MJ zwołał konferencję prasową, na której ogłosił, że nie zamierza dalej kontynuować koszykarskiej kariery:
Czuję, że właśnie osiągnąłem w swojej karierze szczyt i nie mam już nic więcej do udowodnienia. Śmierć ojca spowodowała, że zrozumiałem, iż nikt nie zna chwili, w której odejdzie z tego świata. Ja mam w życiu do osiągnięcia jeszcze bardzo wiele. Mam wielu znajomych oraz członków rodziny, których nie widziałem od bardzo dawna. Poświęcając się koszykarskiej karierze musiałem bowiem myśleć przede wszystkim o sobie, jeśli chciałem zdobyć wszystko to, co mi się udało. Teraz przyszedł czas, by poświęcić się rodzinie i spędzać więcej czasu z żoną oraz dziećmi. Po prostu wrócić do normalnego życia.
Władca pierścieni: Powrót Króla
W lipcu 1993 roku „Air” oglądał jedno ze starć drużyny Chicago White Sox w towarzystwie Rona Schuelera (generalnego menadżera klubu) i Jerry’ego Reinsdorfa (właściciela Białych Skarpet). Nagle Ron szepnął do ucha Jerry’ego, że Mike chciałby zamienić z nim dwa zdania. Chodziło o filialny zespół White Sox, posiadający boisko w Kannapolis, a konkretniej o grę w jego barwach. Reinsdorf wyraził zgodę na występy MJ’a, ale po zakończeniu obozu letniego drużyny Chicago White Sox, trenerzy doszli do wniosku, że Jordan nie nadaje się do MLB. 31 marca 1994, Mike dołączył do Birmingham Barons – ekipy występującej o szczebel niżej od White Sox. Przygoda naszego bohatera z baseballem trwała niespełna rok, w ciągu którego wystąpił w 127 spotkaniach, zdobył 30 baz oraz zaliczył 3 home runy. Pod koniec rozgrywek sezonu koszykarskiego, 18 marca 1995 roku, po wielu namowach, szeregu próśb, i w związku ze strajkiem baseballistów, Michael Jordan wydał krótkie oświadczenie: „Wróciłem!”.
Następnego dnia hala Market Square Arena w Indianapolis wypełniła się po brzegi na wieść o powrocie marnotrawnego syna basketu. Pojedynek z Pacers był dla Mike’a niebywale trudny, jeden z tych, o których najlepiej prędko zapomnieć, albo pamiętać i wyciągnąć z niego lekcję na przyszłość. Jordan spudłował 21 z 28 prób z gry, rzucając tylko 19 punktów. W przypadku „Jego Powietrzności” doświadczenie zaprocentowało w oka mgnieniu. 28 marca M.J. przybył do nowojorskiej areny Madison Square Garden, by rozegrać mecz z tamtejszymi Knicks. Tym razem geniusz MJ’a nie zawiódł. Prasa określiła jego popis mianem „Double Nickel Game”, czyli dwie pięciocentówki, bowiem Jordan uzyskał aż 55 punktów!
Uaktualniając wiersz autorstwa Bilbo Bagginsa z „Władcy Pierścieni”:
Z popiołów strzelą znów ogniska,
I mrok rozświetlą słów zniewagą,
Zaś Byczy róg swą moc odzyska,
Król – Jordan – wróci do Chicago.
Byki załapały się do play-offów, aczkolwiek pożegnały się z nimi na etapie drugiej rundy, gdzie musiały uznać wyższość Orlando Magic z dominującym Shaquillem O’Nealem w roli lidera (4-2). Rundę wcześniej uporali się z Charlotte Hornets (3-1), choć Szerszenie miały swoje okazje na zwycięstwo podczas Game4. W kluczowym momencie Muggsy Bouges dostał podanie na skrzydle, a Michael Jordan zostawił go bez krycia, tyle że wrzasnął w kierunku filigranowego rozgrywającego Charlotte:
Rzucaj, ty pierdolony karle!
Te słowa wstrząsnęły zawodnikiem Hornets do tego stopnia, że później żalił się Johnny’emu Bachowi, trenerowi ekipy Szerszeni:
Słowa, które wystosował do mnie Mike, moje fatalne pudło, jedna akcja, jedno zagranie – te rzeczy zrujnowały moją koszykarską karierę.
Kampania 1995/96 zapisała się w historii NBA złotymi zgłoskami. Chicago Bulls wykręcili bilans 72 zwycięstw, przy zaledwie 10 porażkach, awansując do play-offów jako najlepsza drużyna ligi. Wzmocnieni Dennisem Rodmanem i rewelacyjną dyspozycją wchodzącego z ławki Toniego Kukocia (Sixth Man of the Year), Bulls gromili przeciwników napotkanych na szlaku wiodącym ku Finałom NBA. Najpierw rozprawili się z Miami Heat (3-0), potem bez problemów pokonali New York Knicks (4-1), a w Eastern Conference Finals gładko poradzili sobie z Orlando Magic (4-0). W NBA Finals 1996 ich rywalami byli Seattle Supersonics. Na temat tej serii również już pisałem przy artykule o Garym „The Glove” Paytonie, zatem wybaczcie, lecz znowu będę się powtarzał:
W pierwszych trzech spotkaniach na parkiecie brylował zespół z Wietrznego Miasta. Wydawało się, że po starcie 3-0, Byki szybko przechylą szalę zwycięstwa w rywalizacji na własną korzyść, ale przed meczem numer cztery Payton poprosił szkoleniowca George’a Karla o to, żeby ten przesunął go w obronie na krycie Jordana, co – jak się później okazało – przyniosło nieoczekiwany efekt. MJ rzucił w następnych dwóch pojedynkach odpowiednio 23 i 26 punktów, zaś w obu wygranych Supersonics „The Glove” utrudniał mu życie na niemal każdym centymetrze boiska, choć borykał się z urazem. Pamiętacie, że w tamtych czasach bardzo popularnym filmem był obraz pt. „Bezsenność w Seattle”. Media natychmiast podchwyciły temat, powołując się na tytuł filmu. Pisano, że Payton spędza sen z powiek Michaela Jordana i tak rzeczywiście było. Kto wie, jak zakończyła by się seria, gdyby Game 6 odbył się nie w Illinois, a w Key Arena? Może mielibyśmy „Ponaddźwiękowych” mistrzów? Co by się wydarzyło, gdyby Gary krył Jordana od początku rywalizacji? Dziś możemy „gdybać” do woli. Chicago Bulls zamknęli rywalizację w sześciu meczach.
Dodam tylko, że ten tytuł mistrzowski był w życiu Michaela szczególny, bardziej niż inne trofea, gdyż zdobył go podczas „Dnia Ojca” i to właśnie zmarłemu tacie zadedykował ten sukces.
Wielkie potyczki z Utah Jazz
Zanim przejdziemy do tych najbardziej pamiętnych meczów z udziałem Michaela Jordana i Utah Jazz, chciałbym przypomnieć pewną wymianę zdań pomiędzy właścicielem drużyny z Salt Lake City a „Jego Powietrznością”. Otóż Mike złapał piłkę tyłem do kosza, obrócił się i zapakował ją z góry nad o wiele niższym Johnem Stocktonem, natomiast właściciel zespołu Nutek – Larry Miller – zaczął się wydzierać pod adresem MJ’a: „Co ty wyprawiasz? Znajdź sobie kogoś o własnych gabarytach!”. Riposta Jordana była natychmiastowa, bowiem już w następnej akcji „Air Jordan” wykonał kapitalny wsad nad mierzącym około 216 centymetrów wzrostu Melem Turpinem, po czym spojrzał prosto w oczy Larry’ego Millera i zapytał:
On jest według ciebie wystarczająco wielki?
W play-offach 1997, Chicago eliminowało kolejno: Washington Bullets (3-0), Atlantę Hawks (4-1) oraz Miami Heat (4-1), a w NBA Finals ich oponentami byli wspomniani Utah Jazz, w efekcie pokonani w serii 4-2. Które mecze utkwiły w moim sercu? Dwa ostatnie spotkania, zwłaszcza, że 11 czerwca do informacji publicznej podano wiadomość o grypie Michaela, co trochę mijało się z prawdą. Po wielu latach trener personalny Jordana, Tim Grover, wyznał wszystko jak na spowiedzi.
Niedyspozycja koszykarza nie była efektem grypy, a zatrucia pokarmowego. W noc poprzedzającą mecz numer pięć przeciwko Jazz, ekipa Byków siedziała wspólnie w hotelowym pokoju, kiedy nagle część chłopaków poczuła głód. Obsługa hotelowa po godzinie 21:00 nie serwowała już posiłków, więc postanowiono zadzwonić po pizzę. Jedzenie przyniosło pięciu kolesi. „Mam złe przeczucia”, mówiłem. Spośród wszystkich zgromadzonych tylko Michael jadł. Nad ranem zastałem MJ’a zwijającego się z bólu w hotelowym łóżku. Obok niego był już lekarz drużyny. To zatrucie pokarmowe. Na sto procent. Żadna grypa.
Jordan podjął jednak decyzję, że wystąpi w Game5, pomimo kiepskiej formy. Przy stanie po 85, na dwadzieścia pięć sekund przed upływem regulaminowego czasu gry, MJ posłał trójkę, która zaważyła na losach starcia.
Szóste spotkanie odbyło się w United Center, gdzie Byki przypieczętowały zdobycie Larry O’Brien Championship Trophy. 28 sekund do końca, remis po 86. Jordan rozmawia podczas przerwy na żądanie ze Stevem Kerrem, w jaki sposób rozwiążą te posiadanie. Jerry Sloan nakazuje swoim podopiecznym, aby w razie potrzeby podwajali, ba – nawet potrajali Mike’a. Piłka wędruje po obwodzie, trafia do ustawionego tyłem do kosza Pippena, który błyskawicznie oddaje ją z powrotem na obwód. Jordan rusza, a w ślad za nim podąża dwóch graczy Utah. „His Airness” dogrywa do będącego na otwartej pozycji Kerra, zaś on nie myli się z półdystansu. Po czasie dla Jazz piłkę wznawianą zza linii bocznej przechwytuje Scottie, podaje do Toniego Kukocia, a ten wsadem zdobywa ostatnie punkty rywalizacji.
Ostatni taniec Michaela Jordana w trykocie Chicago Bulls miał miejsce w NBA Finals 1998. Byki ogrywały w fazie pucharowej odpowiednio: New Jersey Nets (3-0), Charlotte Hornets (4-1) oraz Indianę Pacers (4-3). Ogromna rzesza sympatyków basketu, dziennikarzy i byłych zawodników spod znaku NBA twierdzi, że to właśnie Indiana miała największą okazję, aby zakończyć panowanie drużyny z Illinois. Tak się jednak nie stało i kibiców czekał rewanż za poprzednie Finały. Najważniejsze wydarzenia tej rywalizacji to z pewnością trafienie zza łuku Luca Longleya, doprowadzające do dogrywki w pierwszym meczu. Porażka Nutek w starciu numer trzy 96:54, będąca najwyższą przegraną w historii Finałów NBA (42 oczka) i szóste spotkanie, w którym Utah Jazz byli na czele 86-85 i mieli posiadanie. John Stockton podał do ustawionego tyłem do kosza Karla Malone’a, ale zamiary rywali świetnie rozczytał Michael Jordan, który przechwycił piłkę, po czym posadził na parkiecie Bryona Russella, zaczarował publiczność i trafił z półdystansu na 5.2 sekundy przed dźwiękiem syreny końcowej. Swoją okazję dostali jeszcze podopieczni Jerry’ego Sloana, ale Ron Harper znakomicie kontestował próbę Johna Stocktona i szósty mistrzowski tytuł powędrował na konto Chicago Bulls.
13 stycznia 1999 roku w United Center została zwołana konferencja prasowa, na której Mike drugi raz w swojej bogatej karierze ogłosił sportową emeryturę.
Jeśli chodzi o szanse na mój powrót – 99,9 procent, że już nie wrócę. To nie 100 procent, ale prawie. Nigdy nie mów nigdy. To jest wielkie gdybanie. Gdy po raz pierwszy odszedłem z ligi, Phil nadal był trenerem, dlatego wydaje mi się, że nawet gdyby nim pozostał, to ciężko byłoby mi znaleźć dla siebie jakieś wyzwanie. Z drugiej strony on zawsze potrafił na mnie wpłynąć, ale nie wiem, czy tym razem by się mu udało. W połowie poprzedniego sezonu chciałem grać jeszcze przez wiele lat, lecz po ostatnim meczu czułem się totalnie wypompowany. Nie potrafię więc powiedzieć, czy pozostanie Phila na stanowisku zmieniłoby cokolwiek.
Czarodziejski Byk
O tym, że ciągnie wilka do lasu, wiedzą wszyscy. Ale żeby Byka ciągnęło do czarów? Tego jeszcze nie grali. 10 września 2001 roku „His Airness” obwieścił wszem i wobec, że wraca do basketu w najlepszym wydaniu, by rzucać zaklęcia, parać się magią, meczowymi rytuałami, a także koszykarskim czarnoksięstwem. Niestety, następnego dnia decyzja MJ’a nie sprawiała już tak dużej radości, gdyż jego powrót przyćmiły ataki terrorystyczne na Pentagon i World Trade Center. Gdy żałoba nieco zelżała, Mike mógł opowiedzieć o powodach swojej decyzji:
Nikt nie może ci mówić, co masz robić. Nie przekonam się na co mnie stać, dopóki nie spróbuję. Myślałem o tym wcześniej i moje poprzednie dokonania nie zaważyły na mojej decyzji. Kocham tę grę. Tylko dlatego wróciłem. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie będę w grupie zawodników, która odeszła z ligi jako zwycięzcy, jako mistrzowie. Media robią ogromny szum, a ja nie popełniam przecież przestępstwa. Chcę tylko zagrać w lidze.
Z Washington Wizards „Air” nie zawojował NBA. Ba, ani razu nie awansował z nimi do postseason. Ale zdarzały mu się mecze, które do dziś elektryzują tłumy wielbicieli na całym świecie. Np. ten, kiedy rzucił 51 oczek…
…albo trafił buzzer-beatera przeciwko Cavs…
…gdy zdobył 43 punkty w wieku 40 lat…
…lub ten z 39 oczkami na pożegnanie z MSG:
Do wyboru, do koloru. Ja osobiście zapamiętam trzy występy, które do dzisiaj wywołują w mej duszy wzruszenie. Ech, ileż łez wylało się przy tych pięknych chwilach. Pewnie tyle, co wódy w kielonach. Np. owacja na stojąco przed finałowym meczem w United Center…
…albo przemowa w przerwie All-Star Game 2003…
…współzawodnictwo i trash-talking z Kobe Bryantem…
…lub ostatni – tym razem już naprawdę – mecz w karierze…
Michaelu Jordanie, dziękujemy!
Drodzy czytelnicy, kto ma zostać bohaterem następnego Trash Talkera? Paul Pierce czy Ron Artest? Na wasze głosy w komentarzach czekam do soboty wieczorem. Pozdrawiam!
7 Komentarze
Utah
Jak zwykle genialny tekst . Następnie chętnie posłuchałbym o fenomenie Pierce’a
Mateusz Połuszańczyk
Ja, jako autor, przyznać muszę,
Że także rolę mam przyjemną,
Bo Pierce i Jordan to geniusze,
Tak, ale w porównaniu ze mną. 😀
Dziękuję za ciepłe słowa. Póki co w głosowaniu 1-0 dla Paula. 😉
Sampras
Dzięki. Świetny art. A MJ poprostu na zawsze najlepszy!
Mateusz Połuszańczyk
Bóg zapłać za słowa uznania. Fakt – „His Airness” najlepszy w swoim fachu! 😉
Banka123
Pierce!
cynik
Zmierzyleś się z absolutną legendą i …dałeś radę. O Jordanie napisano i powiedziano już chyba wszystko i żeby zrobić z tego porządny artykuł, to trzeba się nieźle nagimnastykować. I do tego dobrać jeszcze odpowiedni materiał filmowy. Bardzo dobra robota.
Mateusz Połuszańczyk
Dziękuję. Te słowa wiele dla mnie znaczą, aczkolwiek zawsze uważam, że można było coś zrobić lepiej. Nawet wtedy, gdy jest wykonane perfekcyjnie. Dawniej ktoś mi zarzucił, iż tym sposobem poniżam swoją twórczość. Ja – wręcz przeciwnie – traktuję tenże stan rzeczy jako rodzaj samodoskonalenia. A „His Airness”? Komunikat dźwięczący mi w uszach odkąd tylko pamiętam brzmiał: Michael Jordan nie jest najwybitniejszym koszykarzem w historii. Michael Jordan jest koszykówką. 😉