Fast Break: P.J. Tucker przybył na pomoc
Gdy niektórzy mówili, że Houston Rockets grali za dużo izolacji w meczu numer jeden przeciwko Golden State Warriors, Mike D’Antoni miał prostą odpowiedź – tak graliśmy, tak wygrywaliśmy i tak będziemy dalej grać. I trudno się z nim nie zgodzić. W grze Rakiet nie zgadzało się tylko kilka szczegółów, które jednak w świetnym stylu poprawili w Game 2.
Zmiany krycia Warriors absolutnie uśpiły wszystkich „others” w Rockets w Game 1. James Harden dostawał co chciał, gdy mijał obrońcę w izolacji, Warriors nie kwapili się z pomocą od słabej strony. Efekt? 41 punktów Hardena, ale tylko 5 trójek Rockets oddanych z rogów boiska w przeciągu całego (!) meczu. Na początku akcji Rockets robili to co zawsze w halfcourt-offense – wymuszenie zmiany krycia i izolowanie Hardena/Paula – ale na tym kończyła się aktywność czterech graczy w akcji. Nie było ścięć, stagger-zasłon mających zająć czymś obrońców rywali i w efekcie bardzo często posiadania Houston kończyły się w ostatnich sekundach akcji.
Kilka rzeczy – bo trudno je nazwać usprawnieniami rzucało się w oczy od początku Game 2. Po pierwsze dużo większa aktywność graczy poza Hardenem. Warriors próbowali męczyć Brodę w grze 1-na-1 (i udało im się to, pod koniec pierwszej kwarty Harden oddychał rękawami), ale Eric Gordon trafiał trudne trójki, Trevor Ariza atakował rywali po koźle i od początku to Rakiety miały inicjatywę. Jednocześnie Rockets grali dużo szybciej i to zarówno przez kontrataki, jak i szybsze ataki wyższego/niższego obrońcy po zasłonie w wykonaniu Hardena.
Ważne było także uaktywnienie obrony Rockets, która wykorzystywała głupie błędy Warriors – rozkojarzonych w tym meczu – ale także je wymuszające.
Rockets wyskoczyli w dwóch (Harden i Capela) do Thompsona i tym samym popełnili błąd, narażając się na akcję 3-na-2. W Game 1, zakończyłoby się to szybkim lobem i punktami, ale tutaj P.J. Tucker zareagował błyskawicznie, doskakując do niekrytego rywala. Tucker był w tym meczu świetny także po drugiej stronie parkietu. D’Antoni polecił w pewnym momencie Hardenowi jedno – atakować Curry’ego, w każdej możliwej akcji. Po kilku minutach patrzenia na to, jak Curry – choć indywidualnie bronił całkiem nieźle – nie może rozkręcić się w ataku, bo jest maksymalnie eksploatowany w obronie, Steve Kerr polecił w niektórych sytuacjach hedge’owanie zasłon Curry’emu.
To jednak zmuszało Warriors do pomagania pod koszem (tak jak tutaj zrobił to Green, Tucker trafił trudny rzut) i w ten sposób Rockets znajdywali także Tuckera w rogu boiska – czego nie robili w Game 1. A że Tucker miał akurat swój dzień, stał się – dzięki postawie po obu stronach boiska – cichym bohaterem tego meczu.
Rockets męczyli Curry’ego po atakowanej stronie i kreowali nieporozumienia po stronie Warriors – takich prawie nie było w Game 1. To nie był dobry mecz Wojowników, którzy powinni mieć dużo więcej energii w meczu numer jeden. Widać to było też w ataku, gdzie było mniej ścięć, dużo niecierpliwości i w efekcie – strat. Game 3 powinien być zdecydowanie najlepszym do tej pory w tej serii. Rockets wiedzą już, jak grać, żeby wygrać (Game 2), a Warriors wiedzą jak im się przeciwstawić (Game 1). Ciągle trudno powiedzieć, która drużyna jest lepszą w tym pojedynku. Czyli jest dokładnie to, czego oczekiwaliśmy.