Fast Break: Houston Rockets czekali na ten moment cały sezon

Paweł Mocek Fast Break Felietony Strona Główna 1

Powiedzieć, że to był dziwny mecz, to nic nie powiedzieć. W pierwszej kwarcie pachniało to blow-outem na korzyść Rockets, w trzeciej wydawało się, że to Warriors mają szansę odskoczyć. Nic takiego się nie stało i mieliśmy po raz drugi z rzędu emocje do samego końca. Ponownie, mieliśmy dość nieładne spotkanie, mało dobrej egzekucji zagrywek w ataku i nieporozumienia w obronie. Wygrała drużyna, która lepiej wykorzystywała błędy rywali. I ta, która chyba jednak bardziej chciała wygrać.

Jak na drużynę, która wypuściła prowadzenie w czwartej kwarcie meczu numer cztery, Warriors mieli bardzo mało energii na starcie spotkania. Popełniali straty przy łatwych podaniach, akcje kończyły się słabymi rzutami przez ręce, a gdy już dostawali się pod kosz, to nie trafiali lay-upów. Rockets powinni wyciągnąć z tego co najmniej kilkunastopunktowe prowadzenie. A jednak przy pierwszym time-oucie mieli tylko 2 punkty przewagi.

 

Kluczem do oddania dobrego rzutu w tej akcji są dwie rzeczy – penetracja Hardena zaraz po switchu Kevona Looneya, a potem kolejna penetracja Trevora Arizy zaraz po złapaniu piłki, gdy widział, że nie ma obok siebie kolegi na otwartej pozycji. To jest gra Rockets, której nie widzieliśmy w Game 1 i 3, polegająca na pokonaniu pierwszego obrońcy w izolacji 1-na-1, a potem inicjacja ruchu piłki lub wjazd do samego kosza.

Problem polegał na tym, że Rockets takich rzutów nie trafiali i dali Warriors utrzymać się w grze. W końcówce kwarty Steve Kerr pokazał, że postanowił tym razem poszerzyć rotację (w końcówce Game 5 wszyscy byli już wykończeni intensywnością zaproponowaną przez Rakiety). Na boisko weszli Quinn Cook oraz David West i ten drugi prawie od razu stał się celem Rockets, którzy próbowali wymuszać na nim grę 1-na-1.

James Harden miał jednak problem ze skutecznością i za wszelką cenę chciał „wystrzelać” swoją złą serię, rzucając dalej nad Westem. Warriors nie wykorzystali jednak przestojów Rakiet w ataku, bo sami nie potrafili wypracować sobie dobrego rzutu. Pod koniec pierwszej kwarty było sporo izolacji Kevina Duranta, który podwajany nie umiał znaleźć otwartego kolegę. Na początku drugiej znowu pojawiły się straty, które prowadziły do punktów Rockets po transition.

Odpowiedzią Warriors było przestawienie się z izolacji na więcej akcji pick-and-roll, w których celowali w minusowych obrońców Rockets – Hardena i Greena. Było więcej akcji bez piłki, więcej ruchu po zasłonach i od razu pojawiły się też trafione rzuty.

 

Nie bardzo wiem, co robił w tym defensywnym posiadaniu James Harden, ale Warriors bardzo dobrze to wykorzystali. Takich błędów Rockets nie ustrzegli się też w drugiej połowie, ale Warriors tego nie wykorzystywali.

 

Ponownie błąd w komunikacji z udziałem Hardena, który wyprowadza Draymonda Greena na sytuację 3-na-2. W takich momentach, mając obok siebie rolującego do obręczy Bella, w 98 na 100 przypadków, Green rzuca mu lob na idealnej wysokości, lub sam kończy akcję. To spotkanie było w jego wykonaniu słabe i nie chodzi tylko o straty – w kilku ważnych momentach spotkania, gdy Paul lub Harden mijali wysokiego obrońcę na obwodzie, był bardzo spóźniony w rotacji pod koszem, nawet mając za sobą asekurację.

Druga połowa była bardzo brzydka. Warriors grali izolacje i nie wypracowywali dobrego rzutu. Rockets grali izolacje i rzucali trójki przez ręce. Mieli jednak jedynego gościa, który wtedy trafiał. Chris Paul w kilku okazjach, gdy miał na sobie Looneya, Bella, bądź – na początku czwartej kwarty – Westa, trafiał w pozycjach podobnych do tych nic-nie-możesz-więcej-zrobić trójek Stepha Curry’ego. Nic dziwnego, że nawet ukradł jego cieszynkę.

Ale Warriors byli w meczu na końcu i tylko przez własną nieporadność nie wygrali tego meczu. W ostatnich 5 minutach często izolowali Duranta i ten nie potrafił dojść do własnego miejsca, dobrze podwajany w post, bądź wyrzucany jak najdalej od kosza w akcjach ze szczytu.

 

Gdyby nie głupi faul Gordona, Warriors w tym posiadaniu – jak i w kilku poprzednich – nie oddaliby dobrego rzutu, zarówno przez obronę Rockets, jak i przez własny brak decyzyjności. P.J. Tucker, Trevor Ariza i cała reszta od samego początku Game 4 robią świetną robotę nie tylko w kryciu ścinających graczy, ale też w wypychaniu zawodników wychodzących po piłkę jak najbliżej linii środkowej. To zarówno utrudnia, jak i opóźnia inicjację izolacji.

W końcówce Steve Kerr wreszcie w tej serii, nie mając do dyspozycji Andre Iguodali, wpuścił na boisko Shauna Livingstona zamiast Kevona Looneya, by lepiej match-upować się z super-niskimi Rockets. Wszystko switchująca defensywa Warriors, z Currym kryjącym Hardena lub Paula nie dopuścili do żadnych nieporozumień w ostatnich minutach meczu, poza jednym. I to jedno okazało się być daggerem, przy nieporadnej w tym meczu ofensywie mistrzów.

 

Kto tu zawinił? Wydaje się, że Kevin Durant, ponieważ pomagającym w tej sytuacji powinien być Draymond Green, kryjący Tuckera. To jednak była przede wszystkim świetna akcja Rockets – gdyby nie otwarty Gordon, Harden miałby także stojącego w prawym rogu Chrisa Paula. Green trafił potem trójkę, ale kolejne posiadania Warriors były już fatalne. W sytuacji 5-na-4, z jednopunktową stratą Quinn Cook nie trafił otwartej trójki, mając obok siebie wychodzącego na otwartą trójkę Stepha. Ostatnie posiadanie to strata przy dość prostym podaniu.

To nie byli Warriors i nie byli sobą już drugą końcówkę z rzędu. W tej mieli dużo większe szanse na uratowanie zwycięstwa, a jednak im się nie udało. Teraz przed nami seria pytań. Czy Chris Paul zagra w Game 6? A może wypadnie w ogóle do końca playoffów? Kiedy wróci Andre Iguodala? Chciałem w tym momencie powiedzieć, że Warriors na pewno odpowiedzą w Game 6, ale mieli też odpowiedzieć w Game 5. Nie odpowiedzieli.

Rockets nie zagrali tak dobrego meczu, jak w Game 4, ale byli bardziej zdeterminowani, walczyli, zbierali w ataku, wyskakiwali do podań i bronili niezwykle agresywnie, podwajając i pomagając pod koszem, a zaraz potem sprintując do strzelców na obwodzie. Widać, że ta seria jest czymś, na co czekali cały sezon. Warriors traktowali ją chyba jako jeden z kolejnych kroków do mistrzostwa i ta ignorancja może ich zgubić.

Komentarze

  1. Bez CP3 w kolejnym meczu. Słabo to widzę

Twój komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *