Fast Break: Steph-effect, Donovan „Ricky” Mitchell i Quin Snyder ponownie odpowiedzieli w Game 2
I wtedy wszedł on, cały na czarno.
I nie jest to rasistowski żart, Golden State Warriors nosili we wtorek czarne stroje. Była to noc, na którą wszyscy czekaliśmy. Stephen Curry wrócił do gry i przypomniał, dlaczego jest absolutnie najważniejszą częścią układanki Steve’a Kerra. Wszystkie zaawansowane statystyki mówią, że powodzenie Warriors jest najbardziej zależne od jego obecności na parkiecie. New Orleans Pelicans byli na pewno przygotowani na jego 27 minut, ale tak jak każda drużyna w tej lidze, nie mogła nic zaradzić na wyglądającego niezwykle świeżo rozgrywającego Wojowników. Da się go spowolnić, ale wtedy korzystają na tym inni.
W drugim meczu przeciwko Pelicans, Warriors mieli trochę większe problemy z ich niezwykle szybką grą niż w Game 1. Głównie przez to, że rzuty nie wpadały Klayowi Thompsonowi i nie udało im się uciec rywalom na dobre w drugiej kwarcie. Mieli jednak Stephena, dzięki któremu udało się obrócić stratę w przewagę, która za każdym razem wzrastała, gdy Curry pojawiał się na parkiecie. Jego plus minus, patrząc na to, ile zagrał minut, jest prawie niemożliwy. +26 w spotkaniu, w którym jego zespół wygrał tylko 5 punktami. To liczby w stylu Russella Westbrooka z zeszłego sezonu, gdy Victor Oladipo był jeszcze „tylko” niespełnioną gwiazdą.
Dwie pierwsze akcje Curry’ego z tego meczu:
I co ciekawe, to ta druga akcja najlepiej oddaje według mnie wartość Curry’ego dla Warriors, choć nie ma w niej ani punktów ani asysty. Dwaj najlepsi obrońcy Pelicans – Anthony Davis i Jrue Holiday – wyskakują do podwojenia Curry’ego, natomiast ten jest na to gotowy. Oddaje piłkę do zawodnika rolującego do kosza jeszcze zanim obaj gracze zdążą odciąć go od gry, a następnie piłka dotyka po kolei rąk wszystkich graczy Warriors, po czym ląduje w koszu po wsadzie.
Po paru takich akcjach, intensywność została wyssana z Pelicans, którzy powrócili do siebie z drugiej kwarty meczu numer dwa – szybkie rzuty za 3 punkty z pół-kontrataków były trudno wytłumaczalne, a przede wszystkim spowodowały szybkie roztrwonienie przewagi, jaką wypracowali na początku meczu. Warriors mieli jednak swoje problemy – nieskuteczność Thompsona i w pierwszej części spotkania także Duranta oraz mnóstwo niewymuszonych strat. Holiday robił dużo lepszą robotę na Durancie niż Nikola Mirotić, a Anthony Davis groził blokami z pomocy. W obronie, Pelicans po wejściu Curry’ego byli jednak już dużo bardziej niespokojni.
W czwartej kwarcie mecz był bardzo wyrównany, aż do powrotu na boisko Curry’ego. Wrócił przy stanie +3 na 7 minut przed końcem. Nieco ponad minutę później, było już +10, po tej sekwencji, którą zapoczątkował nie kto inny, a Chef.
Fantastyczne czytanie gry w obronie już od jakiegoś czasu jest domeną Curry’ego, a po drugiej stronie swoim ścięciem zajmuje uwagę obrony, a Durant trafia rzut nad swoim obrońcą. Curry nie potrzebuje piłki w rękach, by mieć realny wpływ na grę drużyny, choć to z nią widać go najczęściej na highlightach. Pelicans nie zatrzymają go tą samą obroną, co Damiana Lillarda, bo to gracz o zupełnie innej charakterystyce. Alvin Gentry musi się zastanowić, czy nie lepiej byłoby zmieniać krycie na jego zasłonach, bądź po prostu przechodzić nad nimi. Tak czy inaczej, Warriors pokazali do tej pory jakieś 80% swoich możliwości. I nie jest to dobra informacja dla Houston Rockets.
Niedobrą informacją dla Rockets jest także to, że wczoraj to Utah Jazz mieli kontrolę nad meczem. Że to Jazz wygrali, pomimo tego, że Rockets odrobili 19-punktową stratę z drugiej kwarty już w trzeciej odsłonie. Że nie potrafili wygrać u siebie, choć mecz zaczął im się dobrze układać. To odróżnia wciąż Rockets od Warriors i jest to krok, jaki będą musieli zrobić w ewentualnych Finałach Konferencji Zachodniej. Nie ma tego luzu, który można wrzucić, a ofensywa dalej będzie płynęła.
Pisanie o Donovanie Mitchellu w ogóle mnie nie nudzi, bo cały czas dochodzi coś nowego. To jest gotowy All-Star, to nie jest debiutant. W pierwszej kwarcie Game 2 stał się nagle Rickym Rubio, podejmując decyzje o podaniu w ułamku sekundy, gdy Rockets byli w połowie switcha. To jest czyste greatness.
Decyzje były także podejmowane jeszcze w trakcie stawiania zasłony. Gdy Rockets byli już przygotowani, by zmienić na niej krycie, Mitchell błyskawicznie robił crossover w drugą stronę, atakował na swoją lepszą prawą rękę i rozbijał w ten sposób obronę Rakiet.
Ariza jest łatwo pokonany na koźle, Capela znajduje się wciąż na szczycie, więc pomocy od Derricka Favorsa musi udzielić P.J. Tucker. Favors zaczyna ścinać, więc jemu pomaga Harden, a więc tworzy się pozycja dla Joe Inglesa, który w tym spotkaniu był niezwykle skuteczny – 10/13 FG, 7/9 za 3 punkty na playoff-high 27 punktów. To nie tylko świetny Mitchell, ale także wybitny Quin Snyder, który ponownie zniszczył swojego rywala w Game 2 playoffowej serii.
Mike D’Antoni zrzucił dużą część winy na brak energii i rzeczywiście był on widoczny. Przez długi czas Rockets nie odpowiadali na szybsze tempo ataków Jazz i nie potrafili zatrzymać penetracji Mitchella oraz bardzo solidnego od Game 6 przeciwko Thunder Aleca Burksa. Nie było intensywności, a D’Antoni próbował zmienić gameplan na rozgrywających Jazz z ciągłego zmieniania krycia, na szybkie podwojenia. Ich egzekucja była jednak bardzo słaba, co prowadziło do kolejnych łatwych punktów Jazz.
Mecz zaczął obracać się jeszcze w drugiej kwarcie, gdy Mitchell złapał 3. faul, a obrona Rockets zaczęła lepiej odcinać penetracje obwodowych Jazz. Jednocześnie James Harden – do tej pory pasywny i nieskuteczny – zaczął wchodzić w ten swój „groove”, z którego trudno go wyjąć, nawet przy niezłej obronie. Różnica zmniejszyła się do 9 punktów w drugiej kwarcie, a w trzeciej gra wyglądała mniej więcej tak, jak w Game 1. Rockets bronili i biegali do kontrataków, a Harden dobrze atakował Mitchella w izolacjach, wiedząc, że ten nie chce popełnić czwartego faulu. Mimo tego, Jazz odpowiedzieli. Przede wszystkim ciągle grali z dużą energią, byli mądrzy w obronie i w końcu wymusili także 4. faul Hardena, który pozwolił im zatamować krwawienie. W czwartą kwartę wchodzili z punktowym prowadzeniem.
Chris Paul nie udźwignął ofensywnie tego poziomu energii, jaki miał Harden i Jazz wykorzystywali to po obu stronach parkietu. Świetny był Dante Exum, który nie tylko dobrze bronił obwodowych Rockets, ale trafił też dwie ważne trójki z rogów, gdy gracze Houston zostawiali go tam, pomagając pod koszem. Takich rzutów nie trafiał za to w ostatniej fazie meczu Tucker, którego Jazz wyraźnie mieli gdzieś, skupiając przede wszystkim swoją uwagę na strefie podkoszowej. Dzięki temu, Rockets nie mieli przewagi grając small-ballem i Snyder mógł spokojnie zostawić na parkiecie Rudy’ego Goberta, który był wielki w tym meczu, po obu stronach boiska – 15 punktów, 14 zbiórek, 3 bloki.
Teoretycznie na finiszu było jeszcze blisko, ale ta sekwencja była daggerem dla Rockets, jeszcze na 6 minut przed końcem.
I ten walk-off, jeszcze przed tym, jak Ingles wypuszcza piłkę z rąk. Mitchell wiedział, że ta trójka również wpadnie. To były dwie praktycznie identyczne akcje – Exum stawia zasłonę, a Mitchell w ułamku sekundy podejmuje decyzję o ataku bez zasłony. W pierwszej akcji Rockets dobrze pomagają przy penetracji, ale skurczybyk robi dobitkę wsadem, jakiej jeszcze w tych playoffach nie widzieliśmy. W drugiej, rozkojarzeni Rockets pomagają już od Joe Inglesa i wiadomo, jak to się kończy. A wszystko zaczyna się od szybkiej decyzyjności, w stylu Rubio.
W odróżnieniu od serii z Timberwolves, Rockets stracili właśnie – przynajmniej na razie – przewagę parkietu po porażce. Nie przyszli do gry w pierwszej połowie, ale odrobili straty… a i tak przegrali. To trudne do wytłumaczenia, szczególnie na własnym parkiecie. Jazz są historią tych playoffów i nawet jeśli przegrają teraz trzy mecze z rzędu, to jest czas Mitchella i Snydera. A także Igora Kokoskova, który w pełni zasłużył na pracę w roli trenera Phoenix Suns.
Komentarze
Pingback:Zapowiedź: Serie przenoszą się do Salt Lake City i do Nowego Orleanu - NBA Labs – strona o koszykówce NBA. Wyniki, aktualności, relacje i analizy.