Trash Talker: Chris Bosh – Kozłujący Sherlock Holmes

Mateusz Połuszańczyk Felietony Strona Główna Trash Talker 1

Zanim zaczął biegać po największych arenach NBA, był już członkiem stowarzyszenia National Honor Society, które zrzesza uczniów szkół średnich, bazując na czterech podstawowych kryteriach: posiadanie stypendium za dobre wyniki w nauce, gen przywództwa, chęć niesienia pomocy innym oraz kręgosłup moralny. Dzięki wspomnianym czynnikom, wyglądał na zawodowca z krwi i kości na długo przed tym, jak zainaugurował rywalizację przeciwko zawodnikom najlepszej koszykarskiej ligi świata. Zawsze sprawiał wrażenie dzieciaka, który uczyni wszystko, co tylko wbije sobie do głowy, i będzie w przyszłości kimś, kim pragnie być. Trzeba przyznać, że plan zrealizował w prawie stu procentach. Zapraszamy na wydanie specjalne cyklu „Trash Takler”. Przed państwem – Chris Bosh.

Study the Game

Christopher Wesson Bosh urodził się 2 marca 1984 roku w Dallas (stan Teksas). Dwa lata później jego rodzice, Freida i Noel, powołali do życia następnego syna – Joela. Freida pracowała na stanowisku analityka systemów komputerowych w jednej z dobrze prosperujących korporacji, natomiast Noel zajmował się montażem instalacji kanalizacyjnych, pomagając nieraz przy projektowaniu mieszkań, domów, a nawet biurowców. Freida i Noel świetnie wychwytywali szczegóły, co rzutowało na obraz szerszych perspektyw, które dostrzegali oczami wyobraźni. Te aspekty bez wątpienia odbiły się na Chrisie, który już jako przedszkolak był bardzo energicznym, ciekawym świata dzieckiem.

Właśnie przywołane powyżej dwie cechy naszego bohatera, tworzące spójność, zaintrygowały jego rodziców. Chris Bosh zawsze chciał znać złoty środek do osiągania wyznaczonych celów. Jaki jest sposób, by szybciej biec? Co trzeba zrobić, by lepiej rzucać? Te oraz inne kwestie spędzały mu sen z powiek. Głęboko interesował się różnymi sprawami, dotyczącymi wytrzymałości ludzkiego ciała. Boshowie zapisali go na treningi karate i zajęcia gimnastyczne. Chris Bosh wyróżniał się na obydwu płaszczyznach. Dodatkowo rodziciele zakupili mu mini-zestaw koszykarski firmy Nerf, żeby wciąż rozwijał umiejętności i wiedzę w innych kierunkach.

Chris i Joel dysponowali sporym wzrostem, jak na swój wiek, podczas gdy Freida i Noel nie przekraczali granicy 180 centymetrów. Chłopcy uwielbiali grać w Nerf, ale wkrótce ich zaciekłe współzawodnictwo zakończyło się zniszczeniem drzwi od pokoju. Ojciec postanowił, że to najwyższa pora, żeby synowie przenieśli się z koszem na zewnątrz. Umieścił większą tablicę w ogródku, a pozostałej części historii właściwie możecie się domyślić, lecz skoro już powiedziało się „A”, to trzeba powiedzieć kolejną cyfrę.

Między siódmym a ósmym rokiem życia, Chris Bosh miał pierwszą styczność ze sławą basketu. W hotelowym lobby w Dallas spotkał jednego ze swoich ulubionych graczy – Johna Salleya z Detroit Pistons. Salley spędził z nim trochę czasu na rozmowie, po czym podarował mu autograf. Przez lata młodzieniec był wiernym kibicem podkoszowego Tłoków i śledził jego poczynania do końca kariery. Doceniał zwłaszcza to, jak komfortowo Salley czuje się poza boiskiem, np. kiedy udzielał pomeczowych wywiadów w telewizji.

Chris Bosh też nigdy nie uchodził za ułomka, grzeszył bystrością. Błyskawicznie przyswajał wiedzę i posiadał smykałkę do odczytywania – tudzież dedukcji – w jaki sposób może potoczyć się dana sytuacja. Skoro o Michaelu Jordanie mówiono „Jezus w tenisówkach”, to nie przesadzę, jeżeli ochrzczę Chrisa Bosha mianem „kozłującego Sherlocka Holmesa”. Jako jeden z najlepszych uczniów szkoły podstawowej, Chris zasłużył na adekwatną do ocen nagrodę od grona pedagogicznego oraz szacunek rówieśników. Prawdopodobnie nie przeszkadzało mu to, że był chudzielcem, bo charakteryzowała go siła, koordynacja ruchowa, co wykreowało go na najbardziej fenomenalnego zawodnika w klasie. Nie miał żadnych kłopotów, żeby pogodzić poprawianie własnych zdolności koszykarskich z pielęgnowaniem rozwoju intelektualnego. I jeżeli od czasu do czasu przynosił do domu gorsze stopnie, Freida i Noel natychmiastowo uświadamiali mu, że uprawianie basketu jest przywilejem, bez znaczenia jak dobry jest, czy jak dobry ma się stać. Najpierw oceny, potem gra. A w finalnej fazie ocena gry!

Wykształcenie było dla mnie czymś naturalnym, ale gdy przynosiłem do domu stopnie, które nie sprostowywały oczekiwaniom, od razu byłem sprowadzany na ziemię. [Chris Bosh]

Boshowie spodziewali się, że Chris będzie wysoki, ale za wszelką cenę chcieli wiedzieć, jak bardzo urośnie. Wszystko z uwagi na to, że nasz bohater w tak młodym wieku miał już chrapkę na stypendium uniwersyteckie, aczkolwiek jeszcze bardziej interesowało go na jakiej pozycji będzie występował w przyszłości. Jego przypadek diagnozowało kilku lekarzy, którzy po wykonaniu szeregu badań orzekli, że Chris Bosh zatrzyma się na około 198 centymetrach wzrostu. Z kolei on intensywnie myślał o umiejętnościach typowych dla swingmana, jednak w sercu odczuwał rozczarowanie przewidywaniami doktorów. Jego ulubieńcem był wówczas Kevin Garnett z Minnesoty Timberwolves. Christopher zawsze pragnął grać na pozycji silnego skrzydłowego.

Wolter napisał: „Lekarze zapisują lekarstwa, o których niewiele wiedzą, na choroby, o których wiedzą jeszcze mniej, ludziom, o których nie wiedzą nic”. I pisząc ten artykuł, odnoszę wrażenie, że te słowa zaczynają do mnie trafiać. Chris Bosh przekroczył 200 centymetrów wzrostu, gdy był w drugiej klasie liceum Lincolna. Rozkwit trwał i niebawem „Holmes” dobił do 209 centymetrów, zaś rozmiar butów, jakie przyszło kupować jego rodzicom, wyniósł dokładnie 46. Pomimo że gwałtownie piął się w górę, zdołał zachować szybkość, której nabrał będąc niższym zawodnikiem. Chris występował w reprezentacji szkolnej jako żółtodziób, był także najlepszym zawodnikiem drużyny, kiedy w drugiej klasie posadę trenera zespołu objął Leonard Bishop.

Jego rodzice zaszczepili w nim motywację do ciężkiej pracy i słusznie zrobili. Nie musiałem się martwić, że będę miał z Chrisem jakiekolwiek kłopoty wychowawcze. [Leonard Bishop]

W międzyczasie Chris Bosh kontynuował pracę nad rezultatami w nauce i szło mu wyśmienicie. Zdobywając mnóstwo punktów na egzaminach, został członkiem National Honor Society. Brylował na niemal każdym gruncie: fizyka, matematyka, kultura i sztuka, budowanie witryn internetowych, tworzenie prostych projektów graficznych. Miał to w małym palcu. W istocie, zanim wprowadził w życie realizowanie się na drodze do koszykarskiej kariery, jego marzeniem było zostanie grafikiem.

Chris Bosh poczynił ogromne postępy pod okiem trenera Bishopa, który każdego tygodnia przekazywał swoim podopiecznym kartkę papieru pod wiele mówiącą nazwą „Study the Game”. Za jej pomocą wskazywał obszary basketu, które zawodnicy muszą poprawić. Christopher był w siódmym niebie. Założył specjalny segregator ze wskazówkami szkoleniowca i stale go przeglądał.

Kiedy nie grasz, możesz obserwować. Większość koszykarzy ma powtarzalne maniery. Robią wciąż te same rzeczy, stosują do znudzenia te same zwody i zagrania. [Chris Bosh]

Wspólnie ze znajomym, Bryanem Hopkinsem, Chris Bosh uczynił z ekipy liceum Lincolna najniebezpieczniejszą drużynę w Dallas. Nasz bohater zaczął śmielej zapożyczać ruchy Kevina Garnetta, podpatrzone w telewizji – np. markowanie próby z wyskoku, kozioł, minięcie, rzut – i  to się sprawdzało. Gdy Chris dostawał piłkę tyłem do kosza, jego rywal nie miał zielonego pojęcia, czego ma oczekiwać. Mógł zaskoczyć oponenta rzutem z obrotu, z odchylenia, albo wykonać drybling, sadzając przeciwnika na parkiecie, i zdobyć łatwe punkty. To wiele mówiło o skali talentu piętnastolatka.

W trzecim sezonie szkoły średniej Chris Bosh poprowadził zespół do turnieju stanowego, w którym ekipa Lincoln Tigers dotarła do półfinału. Niestety, ten mecz nie ułożył się po myśli naszego bohatera. Grał bardzo słabiutko, złapał kilka szybkich fauli i większy fragment pierwszej połowy spotkania obserwował z poziomu ławki rezerwowych. Kiedy Tygrysy poległy zaledwie dwoma oczkami, wziął na własne barki odpowiedzialność za porażkę i poprzysiągł, że to się już nigdy więcej nie powtórzy.

W kampanii 2001/02 grał niczym człowiek opętany żądzą zemsty. Zrobił wszystko, czego zespół od niego wymagał oraz wszystko ponadto. Dominował na parkiecie z przedziwną mocą, bo – choć wyróżniał się na tle rywali i kolegów z drużyny – nigdy nie dał tego odczuć swoim boiskowym pobratymcom. Liczby mówią same za siebie: bilans 40 zwycięstw, żadnego niepowodzenia w rekordzie, sięgnięcie po mistrzostwo stanowe. W finale uzyskał 23 oczka, zebrał 17 piłek i 9-krotnie blokował próby rzutowe oponentów. Na przestrzeni całego sezonu notował imponujące średnie: 20 punktów oraz 14 zbiórek na mecz. Posypały się nagrody: Basketball America przyznało mu tytuł gracza roku szkół średnich, wybrano go zawodnikiem roku w stanie Teksas, włączono do pierwszych zespołów All-American przez Parade, McDonalds i EA Sports, do drugiego składu All-American przez USA Today i SLAM Magazine. Bez zastanowienia uhonorowano go tytułem „Mr. Basketball” w Teksasie.

Przystanek Georgia Tech

O nastolatka biły się najpoważniejsze uniwersytety w kraju, ale tylko trzem naprawdę zależało na skorzystaniu z usług młokosa: University of Florida, University of Memphis i Georgia Tech. Właśnie ten ostatni wywarł na Boshu największe wrażenie, a właściwie uczynił to trener tamtejszej drużyny basketu – Paul Hewitt. Chris Bosh czuł, że Hewitt najlepiej zatroszczy się o jego dobro i uszanuje aspiracje, które były ukierunkowane ku zawodowemu uprawianiu koszykówki. Naszemu bohaterowi przypadło też do gustu szybkie przejście do ataku w systemie gry ekipy Yellow Jackets.

Zazwyczaj ludzie nie chcą budować karier sportowych, dołączając do uniwerków, gdzie wcześniej uczyli się ich bliscy, aby nie zetknąć się z ich legendą. U mnie było inaczej. Zupełnie nie bolało mnie, że moja ciotka i kuzyn zdobywali dyplomy na Georgia Tech. Bardziej cieszyłem się, że przyodzieję barwy, których dawniej bronił John Salley. [Chris Bosh]

Gdy Chris Bosh przybył na kampus uczelni Georgia Tech, zamierzał tam spędzić kolejne cztery lata. Edukacja była dla Bosha niesamowicie istotnym czynnikiem jego stypendium sportowego, ale w premierowym roku rozgrywek akademickich rozwinął skrzydła do tego stopnia, że zaskoczyło to nawet jego samego. Podczas pierwszego meczu sezonu rzucił 26 punktów. Do końca kampanii w spotkaniach ligi uniwersyteckiej zdobywał od 15 do 20 oczek, często dodając do dorobku dwucyfrową liczbę zbiórek i dwa bloki na mecz. Ponadto połowa prób zza łuku Chrisa znajdowała drogę do kosza.

Bosh ukończył rozgrywki 2002/03 notując średnie na poziomie: 15.6 punktu, 9 zbiórek oraz 2.2 bloku na mecz. Mógł pochwalić się również najlepszą skutecznością w konferencji ACC (56% celnych rzutów z gry) i największą ilością bloków (67). Kiedy sezon zasadniczy dobiegał końca, Chris Bosh coraz bardziej wierzył, że jest na tyle dobry, żeby wybrano go w pierwszej rundzie draftu NBA.

Georgia Tech Yellow Jackets byli całkiem groźną drużyną, gdy występowali przed własną publicznością (bilans 16-15), ale przeżywali okropne męki, jeśli szło o grę na terenie rywali (rekord 7-9). Trudne porażki na wyjeździe, podszyte nicią nieprzyjemnych doświadczeń z kibicami zespołów przeciwnych, uświadomiły Chrisowi, co może go czekać na boiskach profesjonalnego basketu. Yellow Jackets mogli zapomnieć o „Marcowym Szaleństwie”, więc postanowili skorzystać z prawa uczestnictwa w National Invitation Tournament, gdzie odpadli w ćwierćfinale z Texas Tech (80-72). Chris Bosh uzyskał double-double, złożone z 19 punktów i 12 zbiórek.

Po zakończeniu rozgrywek, nasz bohater usiadł z trenerem Paulem Hewittem i zapytał, czy może być wybrany z wysokim pickiem, czy nie. Na jego twarzy zarysowało się niemałe zdziwienie, kiedy Hewitt odparł, że prawdopodobnie ma szansę na wybór gdzieś pomiędzy czwartym a ósmym numerem. Chris Bosh rozważał plusy i minusy kariery zawodowej w koszykówce. W końcu doszedł do wniosku, że warto spróbować, że do odważnych świat należy i sam ocenił własne szanse na Top 5 naboru do NBA.

Nikt nie spodziewał się, że pierwszy sezon Bosha będzie jego ostatnim na Georgia Tech. Chris dołączył do tej szkoły z powodu chęci osiągania sukcesów edukacyjnych, zwłaszcza związanej z animacją komputerową, aczkolwiek było oczywiste, że jego przeznaczeniem jest NBA. I jeśli mam być uczciwy, to zawsze twierdziłem, że to był mój najgorszy rok w roli szkoleniowca. Nie chciałem go zbytnio obciążać, więc byliśmy rozczarowującą drużyną w NCAA. On nie ponosi za to winy. Martwiłem się, że i tak za dużo obowiązków spoczywa na jego barkach. Dopiero po fakcie dotarło do mnie, że on poradziłby sobie ze wszystkimi powierzonymi mu zadaniami. [Paul Hewitt]

Paul Hewitt miał rację. Chris Bosh został wybrany z czwartym numerem pierwszej rundy draftu NBA przez Toronto Raptors.

Na ratunek Carterowi

Życie profesjonalnego zawodnika było czymś kompletnie nowym dla dziewiętnastoletniego Chrisa. W Toronto nie znał jeszcze nikogo, nie miał własnego towarzystwa, więc poprosił swoją kuzynkę – Adriene Mayes – o przyjęcie go pod swój dach. Mayes, która posiadała dyplom magistra inżynierii, zgodziła się udzielić mu schronienia. Oprócz dbania o kwestie finansowe oraz wykonywane prace domowe, często gawędziła z Boshem od serca. Ponadto pomogła założyć mu fundację jego imienia, skupiającą działania na wspieraniu dzieci z ubogich rodzin.

Przed inauguracją sezonu 2003/04 oczekiwania względem Chrisa były olbrzymie, ale status gwiazdy kanadyjskiego zespołu należał wówczas do Vince’a Cartera. Trener Kevin O’Neill dawał mu wystarczającą liczbę minut na parkiecie, nawet większą niż mógł sobie wyobrazić. Bosh ważył wtedy około 95 kilogramów. Latem podjął się diety, która polegała na pochłanianiu 5000 kalorii dziennie, treningach wysiłkowo-wydolnościowych i podnoszeniu ciężarów na siłowni. Jednak ze swojego menu musiał kategorycznie usunąć ulubione Big Maki oraz inne śmieciowe żarcie. W ciągu dwóch lat przytył prawie 15 kilogramów, z czego niemalże wszystko poszło w mięśnie.

Chris zadaje pytania, akceptuje krytykę, słucha porad, a w dodatku naprawdę ma smykałkę do gry w koszykówkę. [Vince Carter]

Drużyna Toronto miała w sobie mnóstwo krzepy, ale właściwie tylko jedno poważne zagrożenie w ofensywie. Vince Carter był w ataku Raptors rozwiązaniem numer jeden, dwa, trzy, a czwartej opcji w ogóle brakowało. Aby poprawić nieco taki stan rzeczy, organizacja z Kanady dokonała transakcji z Indianą Pacers, na mocy której szeregi Dinozaurów zasilili Jalen Rose i Donyell Marshall, natomiast do Pacers trafili Antonio Davis wraz z Jeromem Williamsem. To już dawało pewne pole manewru trenerowi O’Neillowi, a Chris Bosh musiał się zadowolić rolą środkowego.

Jest supergwiazdą na parkiecie i poza nim. Gdy zakończę karierę, bez wahania kupię bilet na mecz z jego udziałem. [Jalen Rose]

Chris może nie zareagował jakoś euforycznie na wieść o występach na pozycji centra, ale podszedł do tego z ogromną dojrzałością. Stał się postrachem po bronionej stronie boiska i bardzo dobrze odnajdował się w schematach ofensywnych Raptors. Grający na silnym skrzydle Marshall, który był świetnym strzelcem zza łuku, wymuszał na drużynach przeciwnych wysyłanie jednego z podkoszowych na obwód, dzięki czemu tworzyły się przestrzenie dla Cartera i Rose’a, którzy z impetem penetrowali pole trzech sekund, bądź dogrywali piłkę do Chrisa, aby ten wykończył akcję tyłem do kosza. Szeroki wachlarz ruchów Bosha siał spustoszenie wśród rywali. Zawdzięcza to znakomitej pracy nóg, a także odrobinie koszykarskiego sprytu. Bez kompleksów grał też pick&rolle z Carterem, Rosem czy Alvinem Williamsem.

W połowie kampanii 2004/05, Toronto Raptors dokonali wymiany z New Jersey Nets, gdzie włodarze organizacji wysłali Vince’a Cartera. Kibice, dla których „Vinsanity” był kimś w rodzaju rycerza w lśniącej zbroi, automatycznie go znienawidzili. Tutaj przed Chrisem otworzyła się furtka do przejęcia roli pełnoprawnego lidera zespołu. Niestety, nigdy nie doprowadził Dinozaurów do wielkich sukcesów, jeżeli już to do naciąganych, jak obecność w play-offach w 2007 (porażka 4-2 w pierwszej rundzie z New Jersey Nets) i 2008 roku (niepowodzenie 4-1 na szczeblu otwierającym rywalizację posezonową z Orlando Magic).

Piękna era Miami Heat

Po zakończeniu rozgrywek 2009/2010, pojawiło się mnóstwo spekulacji na temat wolnych agentów. Karuzela zagadek kręciła się wokół trzech nazwisk: Dwyane Wade, LeBron James, Chris Bosh. Ostatnio „Flash” w wywiadzie z Kevinem Garnettem potwierdził, że chciał wówczas podpisać umowę z Chicago Bulls, lecz przekonano go, aby został na starych śmieciach. 7 lipca 2010 roku ogłoszono, że Miami Heat zakontraktowali D-Wade’a i Chrisa Bosha. Pod koniec dnia świat obiegła informacja o dołączeniu LeBrona Jamesa do składu ekipy ze stanu Floryda.

Jestem świadomy, że to jedna z trudniejszych decyzji, jakie podejmuję. Toronto Raptors byli dla mnie wspaniali. Kocham tę organizację, każdą minutę spędzoną w Kanadzie, ale pora zrobić krok naprzód. Dziękuję Raptors z całego serca. [Chris Bosh]

Rozstawieni z „dwójką” Miami Heat pokonywali na drodze do NBA Finals odpowiednio: Philadelphię 76ers (4-1), Boston Celtics (4-1), Chicago Bulls (4-1), by ulec w serii finałowej drużynie Dallas Mavericks (4-2). Chrisowi na osłodę pozostał pamiętny game-winner z meczu numer trzy.

W następnej kampanii projekt „Big Three” wreszcie wypalił w stu procentach. Awans do play-offów? Pestka! Wygrane na kolejnych etapach z New York Knicks (4-1) i Indianą Pacers (4-2)? Bez zarzutu. Twarde warunki postawili im za to Boston Celtics, ale i z nimi gracze Miami uporali się po siedmiomeczowej wojnie. Oklahoma City Thunder nie zdołali zagrozić Heat w NBA Finals (4-1), ale wracając do bitwy z Celtami… to po prostu trzeba zobaczyć:

Lata 2013-2014 zapamiętaliśmy zwłaszcza ze względu na bomby Chrisa Bosha, dające zwycięstwo przeciwko Portland Trail Blazers…

…czy San Antonio Spurs…

…jak również blok w rozgrywkach regularnych na Damianie Lillardzie…

…albo sekwencję kluczowych akcji podczas Game6, które doprowadziły Miami Heat do meczu numer siedem i w efekcie do zdobycia drugiego mistrzowskiego pierścienia z rzędu:

Problemy sercowe

21 lutego 2015 roku w nodze Chrisa Bosha wykryto skrzepliny krwi, które przemieściły się do płuc. Zatorowość płucna oznaczała nie tylko koniec kariery sportowej silnego skrzydłowego, ale i zmianę przyzwyczajeń, diety, stylu dotychczasowego życia. Chris Bosh walczył jeszcze o powrót do koszykówki, jednak w tym przypadku lekarze mieli słuszność i nie dali mu zielonego światła.

Wszystko zaczęło się podczas serii wyjazdowej na zachodnim wybrzeżu. Byłem obolały, z niewyjaśnionych powodów ćmiło mnie w okolicach żeber i klatki piersiowej. Początkowo nie zwracałem uwagi, ale wkrótce ból przybrał na sile i wiedziałem, że coś jest nie tak. Po badaniach w szpitalu powiedziano mi, że mój poziom tlenu jest na niebezpiecznie niskim poziomie. Jakiś czas później, przed All-Star Game 2016, obudziłem się z bólem łydki. Zaniepokojony pojechałem bezpośrednio do szpitala. Powiedzieli, że znów mam skrzeplinę krwi w nodze. Byłem załamany. Usłyszałem, że mój sezon właśnie dobiegł końca, prawdopodobnie także cała moja kariera koszykarza. Poczułem się, jakby postawiono na mnie krzyżyk, zamieciono i wyrzucono do kosza. [Chris Bosh]

Chris Bosh oficjalnie zawiesił buty na kołku 12 stycznia bieżącego roku. Poniżej prezentujemy dziesięć topowych zagrań naszego bohatera w barwach Miami Heat i…

…najzabawniejsze okoliczności towarzyszące osobie „Sherlocka”:

Ten tekst nie zrodził się z własnego widzimisię, jakiejś szczególnej sympatii do Chrisa Bosha czy jej braku. Nie powstał, żeby być przestrogą, zachętą, aktem pochwalnym, a już tym bardziej świadectwem dezaprobaty. Nie napisałem artykułu dlatego, że łączą nas kłopoty sercowe, aczkolwiek lepiej pasowałoby tutaj zwrot „problemy kardiologiczne”. Po prostu minionej nocy Bosh miał swoje święto. Pod kopułą dachu hali American Airlines Arena umieszczono koszulkę z numerem „1”, z którym Chris występował w Miami Heat. To cudowny ukłon florydzkiej organizacji w stronę wybitnej postaci sportu, koszykówki, działacza charytatywnego. Ja też kłaniam się nisko w pas. Miami Heat, brawo! Chrisie Boshu, dziękujemy!

Komentarze

  1. Mateusz potrafi sprawić swoim stylem pisania, że nawet człowiek będący z dala od świata koszykówki, może ją pokochać. W jego publikacjach jest coś z magii, która przenosi czytającego na parkiet, pozwala dotknąć piłki razem z bohaterem, a nawet rzucić za trzy i zebrać z tablicy.
    Mati wielki szacun i „idź tą drogą”😉

Twój komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *