Hall Of Famer: Maurice Cheeks – Mentalista Basketu

Mateusz Połuszańczyk Felietony Hall Of Famer Strona Główna 2

Nasz dzisiejszy bohater wkupił się w łaski zwolenników NBA głównie znakomitą grą po bronionej stronie parkietu. Takim zdaniem można opisać wielu graczy występujących niegdyś na deskach największego teatru koszykówki, ale przy jego osobie trzeba się koniecznie zatrzymać i dodać, że to obrońca ze zmysłem kieszonkowca-telepaty. Nie, nie prawię tutaj o jakimś podrzędnym doliniarzu, lecz o cesarzu wśród kasiarzy, mistrzu w swoim fachu z dyplomem profesora defensywy. Ubóstwiał literaturę kreatywną, czego dowodem jest zachłanne czytanie gry oponentów, które natychmiastowo tworzyło szanse do przeprowadzania kontrataków. Gdy rywale stawali z nim w szranki, musieli brać poprawkę na to, że on doskonale zna ich zamiary, jednak zanim uwzględnili jego zdolność jasnowidzenia, piłka znajdowała się już w posiadaniu „Czekoladowej Błyskawicy”. Biorąc pod uwagę nieograniczony czas antenowy, i tak proponuję nie przedłużać. Przed państwem mentalista basketu – Maurice Cheeks.

Ultimatum

Maurice Edward Cheeks został powity 8 września 1956 roku w Chicago, w stanie Illinois, gdzie uczęszczał do szkoły średniej DuSable High School. Maurice dorastał w Bronzeville (południowa strona Wietrznego Miasta) na państwowym osiedlu mieszkaniowym imienia Roberta Rochona Taylora – czarnoskórego aktywisty oraz pierwszego Afroamerykanina pełniącego funkcję przewodniczącego w radzie zarządu Zwierzchnictwa Zakwaterowań Chicago. W 1974 roku, po pomyślnym ukończeniu liceum, Cheeksa zwerbowała uczelnia West Texas State University (aktualnie West Texas A&M), która zaoferowała mu stuprocentowe stypendium sportowe, przebijając propozycje z kilku innych kampusów. Szkoła znajdująca się w Canyon, w stanie Teksas, nieopodal Amarillo, była zupełnie obcym terenem dla dzieciaka pochodzącego z South Side. Maurice Cheeks na początku nie czuł się tam komfortowo, wyglądał na typ samotnika, wciąż tęskniącego za rodzinnym domem. Podczas swojego debiutanckiego roku nosił się nawet z zamiarem porzucenia edukacji i powrotu do Chicago, jednak jego stanowcza mama, Marjorie, zdołała wyperswadować mu z głowy ten pomysł. Chwała jej za to! Później Cheeks opowiadał tę historię z szerokim uśmiechem na łamach New York Timesa:

Powiedziała do mnie: „Maurice, jeśli rzeczywiście rzucisz naukę, to – dobrze ci radzę – lepiej nie wracaj do domu”. Zostałem w Teksasie. Wolę nie wiedzieć, co mogłoby się ze mną wydarzyć, gdybym nie posłuchał mamy.

Premierowe rozgrywki były dla Cheeksa niebywale trudne, bowiem nie udało mu się wygryźć z pierwszej piątki rewelacyjnego Howarda Taylora, który – pomimo strzeleckiego instynktu – nie potrafił zapewnić dobrych rezultatów (9 zwycięstw i 17 porażek). W następnym roku, gdy aktora numer jeden nie było już w składzie Buffaloes, Maurice wraz z kolegami (pod dowództwem trenera Rona Ekkera) wykręcili rekord 19-7, co wprawdzie nie dało im awansu do drabinki turnieju głównego NCAA, ale bez wątpienia pozytywnie nastrajało przed kolejnymi sezonami. I właściwie na nastrojach się skończyło, ponieważ drużyna Buffaloes nie poprawiła osiągnięć, a w trakcie ostatniej kampanii studenckiej Maurice’a obniżyła loty poniżej wszelkich oczekiwań (bilans 8-19), efektem czego zespół West Texas State University spadł do drugiej dywizji NCAA. Tak czy inaczej, na osłodę należy podkreślić, że Maurice Cheeks przez trzy lata z rzędu był honorowany nagrodą MVP konferencji Missouri Valley, zaś kończąc studia, legitymował się solidnymi statystykami: 11.6 punktu ze skutecznością 56.8% celnych rzutów z pola, 4.7 asysty oraz 3.9 zbiórki. Warto również odnotować, że nasz bohater zajmuje zaszczytne trzecie miejsce wśród najlepiej punktujących zawodników wszech czasów drużyny Buffaloes.

Grając przez cztery lata dla uniwerku z małego teksańskiego miasteczka (w ekipie, która należała przeważnie do przegranych), Maurice nie wiązał specjalnie dużych nadziei z nadchodzącym naborem do najlepszej ligi basketu na świecie. Jednakowoż osoba Cheeksa przykuła uwagę niejakiego Jacka McMahona – łowcy talentów oraz asystenta trenera głównego drużyny Philadelphii 76ers. „Mo” za czasów występów w Buffaloes często dostrzegał McMahona na trybunach koszykarskich aren, i wiedział, kim jest, lecz podejrzewał, iż znany skaut prześwietla innych zawodników z Missouri Valley Conference, jak chociażby gwiazdora Indiana State – Larry’ego Birda. Nic z tych rzeczy, panie Cheeks! McMahon zaprosił go do udziału w turnieju, odbywającym się w Cincinnati, gdzie Maurice miał możliwość stawienia czoła pozostałym koszykarzom aspirującym do zawodowego uprawiania basketu. Filadelfijski łowca talentów, po kapitalnych zawodach rozegranych przez Cheeksa, wyeliminował ze swojego umysłu wirus pod nazwą „wątpliwości”:

Widząc ile ten chłopak potrafi, jakie ma umiejętności po obu stronach parkietu, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że obserwuję kogoś wyjątkowego. Od razu wykazałem zainteresowanie oraz chęć ściągnięcia go do naszej organizacji. Oczywiście, musiałem zachować pokerową twarz, żeby inni skauci nie sprzątnęli mi go sprzed nosa.

Jack skoncentrował się wyłącznie na chłopaku z Illinois. Maurice Cheeks został wybrany przez Philadelphię 76ers z trzydziestym szóstym numerem drugiej rundy draftu NBA w 1978 roku.

„Little Mo” – Czekoladowa Błyskawica

Czy wyobrażacie sobie czasy, w których konferencję wschodnią reprezentowały takie drużyny, jak: Houston Rockets, San Antonio Spurs albo New Orleans Jazz? Jesteście w stanie puścić wodzę fantazji, żeby ujrzeć ukochaną ligę, gdzie występują dwadzieścia dwa zespoły, zaś do play-offów łapie się po sześć ekip z każdej konferencji? Posiadacie umiejętność nadmiernego bujania w obłokach, by znieść formułę fazy posezonowej? Wiecie, na czym polegała? Otóż, po dwie drużyny z najlepszymi bilansami z każdej konferencji kampanii regularnej były rozstawione bezpośrednio w półfinałach, natomiast reszta zespołów rozpoczynała zmagania od pierwszej rundy, tocząc boje w seriach do dwóch triumfalnych potyczek. Brzmi jak bujda na resorach, ale tak było, i właśnie w takich realiach Maurice Cheeks debiutował na boiskach NBA. Dzisiaj, kiedy debatuje się na temat zmiany formatu play-offów, czy też zasad dotyczących przyznawania w nich miejsc, tamte rozwiązania wcale nie stanowią głupich. Być może bardziej by walczono o udział w meczach postseason, być może tankowanie byłoby odległą kwestią. „Choć to szaleństwo, lecz jest w nim metoda” – jak mawiał jeden z dziejowych bohaterów wykreowanych przez mojego kumpla po piórze, tzn. ot, takiego tam, niezbyt lubianego Szekspira.

Maurice nie dołączał do teamu anonimowych zawodników, gdyż już wtedy Szóstki tworzyły mocną pakę, z graczami pokroju Juliusa Ervinga, Douga Collinsa, Darryla Dawkinsa, Henry’ego Bibby’ego. Filadelfijska ekipa ukończyła sezon zasadniczy 1978/79 na trzeciej pozycji w tabeli Wschodu (rekord 47 zwycięstw i 35 porażek), a Maurice Cheeks zaskarbił sobie sympatię kibiców koszykówki zwłaszcza tym, co wyprawiał w defensywie. Jego statystyki w premierowej kampanii prezentowały się następująco: 8.4 punktu ze skutecznością 51% trafień z gry, 5.3 asysty, 3.1 zbiórki oraz 2.1 przechwytu. W pierwszej rundzie postseason Sixers odprawili z kwitkiem New Jersey Nets (2-0), by na szczeblu półfinałów konferencji uznać wyższość San Antonio Spurs (4-3). Najbardziej pamiętny mecz tej rywalizacji dla Cheeksa? Oczywiście, Game 6! Gdy Ostrogi myślały, że już mogą rozpocząć przygotowania do kolejnego etapu play-offów, „Mo” wślizgnął się w strefę podkoszową, po czym trafił z pomalowanego na 10 sekund przed syreną obwieszczającą zakończenie spotkania.

Ta seria jest też istotna dla Cheeksa z powodu najlepszego meczu w karierze (czwarte starcie), po którym mógł się pochwalić taką oto linijką: 33 punkty, 7 asyst oraz 6 przechwytów (!).

W kolejnych latach organizacja ze stanu Pensylwania poczyniła ogromne wzmocnienia na rynku transferowym, pozyskując Lionela Hollinsa oraz Mosesa Malone’a. Pseudonimem Malone’a było „Big Mo”, więc nic dziwnego, że Cheeksowi przypadło nosić przydomek „Little Mo”, aczkolwiek wolę to, jak mawiał na niego jeden z dziennikarzy – „Czekoladowa Błyskawica”. Maurice był kimś wyjątkowym, cichym bohaterem, rodzajem faceta zalewającego się dziewiczym rumieńcem, gdy ktoś komplementował jego skromną postać. Stał się ukochanym synem Filadelfii. Kibice przynosili mu nawet na mecze ulubione, czekoladowe ciasteczka. Głównymi przeciwnikami Sixers przez te wszystkie lata, w których ligą rządzili „Magic” Johnson i Larry Bird, był zespół Los Angeles Lakers. Obie drużyny spotykały się na szczeblu finałów NBA trzykrotnie (1980, 1982, 1983), ale tylko raz z tychże pojedynków zwycięsko wyszła ekipa Szóstek. Mistrzowie ligi 1983, ku pokrzepieniu serc:

Wynik był druzgocący dla Lakersów, bo tak trzeba nazwać sromotnego sweepa, którym poczęstowali ich Sixers. Lecz patrząc z innej perspektywy – należało się tego spodziewać. Świadectwem na fakt mocy dzierżonej przez Philly niech będzie sezon zasadniczy 1982/83. Po pięćdziesięciu siedmiu rozegranych starciach ich bilans wynosił 50 wygranych oraz 7 porażek (na koniec 65-17). Byli po prostu nie do zajechania. Julius „Dr. J” Erving wypowiadał się o roli „Mo” Cheeksa w mistrzowskiej ekipie tymi słowy:

On jest niczym klej, który scala porozrzucane kawałki w jedność drużyny.

W następnych kampaniach Szóstki zdecydowanie spuściły z tonu. Awanse do play-offów? Owszem, ale odpadanie z rywalizacji na pierwszy rundach, albo półfinałach konferencji na pewno nie było szczytem ich marzeń. Pomimo tego, Maurice Cheeks został żywą legendą organizacji z Pensylwanii… do czasu. Konkretnie do sierpnia 1989 roku, kiedy „Little Mo” zatrzymał się autem na własnym podjeździe pod Filadelfią. Nagle – ni stąd, ni zowąd – przeżył oblężenie dziennikarzy, podtykających mu pod nos mikrofony, i proszących o komentarz. Do czego? Wreszcie jeden z reporterów telewizyjnych wypalił: „Wymienili cię”. Cheeks zerknął na niego z niedowierzaniem, w oku „Czekoladowej Błyskawicy” można było dostrzec perlącą się łzę. Zostawił dla Filadelfii wszystko, co posiadał. Wyrzekł się wszystkich nękających człowieka pokus. Oddał jej serce. Ba, nawet duszę. Teraz ona zostawiła jego, trawionego samotnością, żalem, miłością obróconą w niwecz. Przetarł powieki, po czym – spuściwszy nisko głowę – wsiadł do samochodu i odjechał bez choćby zająknięcia. On nic nie powiedział, ale ja podsumuję to dwoma zdaniami. Pierwsze, na dowód tego, że jestem dzieckiem Rosemary: „Oho, urodziłem się i pięć miesięcy później Philly już posłali ikonę klubu w diabły”. Drugie, by przybliżyć Wam nieco emocji, które targały Mauricem: „Potrzebowałaś mnie, Filadelfio, i czuję się wykorzystany. Nie wykorzystałem Cię i czuję się niepotrzebny”. Po jedenastu pięknych latach Maurice Cheeks stał się elementem wymiany, na mocy której wraz z Christianem Welpem oraz Davidem Wingatem zasilił szeregi San Antonio Spurs, zaś do Sixers trafili: Johnny Dawkins i Jay Vincent.

Przygoda „Little Mo” z Ostrogami nie trwała zbyt długo, bowiem 21 lutego 1990 roku Spurs dokonali transakcji, wysyłając naszego bohatera do New York Knicks. Później bronił jeszcze barw Atlanty Hawks, natomiast kariery zawodniczej dopełnił jako koszykarz New Jersey Nets w 1993 roku. Poniżej prezentujemy jego średnie statystyczne z piętnastu lat spędzonych w NBA:

Stary wyjadacz vs. nieopierzony przygłup

Nie każdy podziwia Maurice’a Cheeksa, nie wszystkim podoba się to, jakim był trenerem. Najbardziej nienawidzącym go podopiecznym był Matt Barnes, według mnie zbyt mały koszykarsko, żeby konkurować z „Little Mo”, a już bez wątpienia za słaby, żeby powiodła mu się próba zburzenia pomnika kapitalnego rozgrywającego Philly. Zresztą, pozostawiam to Waszej opinii. Otóż, Sacramento Kings w połowie kampanii 2004/05 dokonali wymiany, dzięki której Barnes oraz Chris Webber powędrowali do Sixers, gdzie schedę trenerską po Larrym Brownie i Jimie O’Brienie powoli przejmował Maurice Cheeks. Jak to wspomina Matt Barnes?

Trafiłem do Sixers wraz z Chrisem Webberem. Nie byłem tam mile widziany, o czym najlepiej przemawia sytuacja, że przez dwa i pół sezonu właściwie nie powąchałem parkietu. Nie dawano mi żadnych szans na grę. Zostawałem nawet po treningach, aby potrenować rzuty, ale trener Cheeks mówił do mnie: „Po co ty właściwie pracujesz nad własnym rzutem, skoro tutaj [w drużynie Philly] do niczego nie będzie ci przydatny”. Maurice Cheeks był po prostu fiutem.

Oj, panie Barnesie! Jakiż pan biedny, upodlony oraz nieszczęśliwy. Z tego co pamiętam, a fachowcy z ESPN-u utwierdzają mnie w tym przekonaniu, rozegrał pan reprezentując Szóstki pięćdziesiąt meczów. Dziwi się pan, że Maurice Cheeks rzucił takie stwierdzenie? Allen Iverson, Andre Iguodala, Chris Webber, Kyle Korver, Kenny Thomas – na barkach gwiazd i porządnych wyrobników spoczywała odpowiedzialność za zdobywanie punktów. Myśli pan, że Cheeks pana zniechęcał do uprawiania basketu? On pana motywował. Metoda może nie jest baśniowa, ale – o ile mi wiadomo – życie to nie je… bajka! A słowo na „f” mógł pan sobie darować. Ja na przykład nigdy nie zapomnę występu młodziutkiej Natalie Gilbert, której trener „Mo” pomógł w trakcie śpiewania hymnu narodowego USA, gdy zawiodła ją pamięć. I to jest dla mnie wykładnikiem człowieczeństwa Maurice’a Cheeksa.

Galeria Sław Koszykówki

Gdy została ogłoszona lista zawodników, którzy w bieżącym roku trafią do Basketball Hall of Fame, niezmiernie się ucieszyłem. Maurice Cheeks jak mało kto zasłużył na dostąpienie tego zaszczytu, co potwierdza inny wspaniały rozgrywający z grona nominowanych – Jason Kidd:

Mo Cheeks jest kimś, kim każdy z nas chciałby być.

Drodzy czytelnicy, w nadchodzącym tygodniu ostatnia odsłona „Hall of Famera” w tym roku, a na tapet wezmę Raya Allena. Później wracamy do dobrze Wam znanej, tradycyjnej formuły „Trash Talkera”, gdzie gośćmi moich łajdackich wersów będą m.in.: „Magic” Johnson, Ron Artest, Tracy McGrady, Chauncey Billups oraz Jermaine O’Neal. Pozdrawiam!

2 Komentarze

  1. Twoje pióro jest super lekkie, gratuluje świetnie się czyta!

    1. Dziękuję, przekażę pióru. 😀 Pozdrawiam! 😉

Twój komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *