Hall Of Famer: Steve Nash – Pick&Roll Maestro

Mateusz Połuszańczyk Felietony Hall Of Famer Strona Główna 19

Za dzieciaka często nazywano go ofermą. Nie wróżono mu wielkiej kariery w hokeju na lodzie czy piłce nożnej, a już na pewno nie przypuszczano, że kiedyś znajdzie się dla niego miejsce w składzie jednej z drużyn NBA, o możliwości zdobycia statuetki MVP nie wspominając. Ale ten młodziutki Kanadyjczyk – który przecież musiał błagać szkoleniowców uczelnianego basketu, aby chociaż przez moment rzucili okiem na to, co potrafi czynić na parkiecie – postanowił zadać kłam opiniom krążącym na jego temat. Krok po kroku dążył do perfekcji. Nikt nie trenował mocniej niż on, nikt nie grał bardziej bezinteresownie, nikt nie posiadał tak wyostrzonych instynktów koszykarskich. Niespotykany sportowiec o złoto-walecznym sercu, który nigdy nie pozwolił zaślepić się statusowi gwiazdy. Za co go kochamy? Ponieważ przy całym swoim profesjonalizmie, jest wytrawnym satyrykiem. Przed państwem – Steve Nash.

Szach-Nash

Steve John Nash urodził się 7 lutego 1974 roku w Johannesburgu, w Republice Południowej Afryki. Jego ojciec, John, grał zawodowo w piłkę nożną, i właśnie dzięki poczuciu powołania do uprawiania tej dyscypliny sportu, wraz z rodziną zwiedził niemal wszystkie zakątki globu. Matka Steve’a – Jean – była zagorzałą sympatyczką różnego rodzaju sportów, zwłaszcza piłki kopanej, więc nie miała nic przeciwko pielgrzymkowemu trybowi życia. Gdy kariera Johna chyliła się ku zachodowi, Nashowie osiedlili się w kanadyjskiej miejscowości Regina, by niebawem podjąć decyzję o przeprowadzce do Victoria City na Vancouver Island, która jest położona na zachodnim wybrzeżu Kanady (mniej niż trzydzieści kilometrów od Waszyngtonu).

Granicząc ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki, Steve czerpał przyjemność z wielu małych szczęść, jak większość zwykłych amerykańskich dzieci. Jedną z jego pasji była tzw. „wolna amerykanka”, czyli profesjonalny wrestling. Wiadomo, że supergwiazdą tamtejszych zapasów w USA mianowano wtedy słynnego Hulka Hogana (ktoś jeszcze go pamięta?), natomiast Nash stał się oddanym – wręcz maniakalnym – fanem blondyna o posturze gladiatora. Polskie zjawisko małyszomanii to pikuś w porównaniu do popularności i bumu na Hogana oraz jego świtę. Tak czy inaczej, Steve Nash należał do grona kajtków-oszołomów (brzmi jak gang ośmioletnich złodziei owoców z sadów jabłecznych), którzy mieli gigantycznego bzika na punkcie wrestlingu.

Nasz dzisiejszy bohater wyglądał niczym chuchro i ze sportem miał tyle wspólnego, ile rdzenny Amerykanin z odrdzewianiem powierzchni metalowych. W związku z tym starał się odnosić sukces w innych dziedzinach. Jego analiza sytuacji oraz talent do przetwarzania wiadomości to właśnie atuty, które postanowił wykorzystać w grach strategicznych, choćby w szachach. Tak, Steve już w podstawówce trzykrotnie sięgnął po tytuły mistrzowskie w tej królewskiej grze.

Oczywiście, nie jest żadną niespodzianką, że Nash w pewnym okresie postawił na rozwój talentu piłkarskiego. John i Jean nie narzucali swoim synom (Steve ma również młodszego brata, Martina) tego, w którym kierunku sportowym mają ruszyć, ale po cichu liczyli, iż chociaż jeden z nich podąży śladem wyznaczonym przez seniora rodu. Nash otrzymał na swoje pierwsze urodziny futbolówkę, kilka lat później pokazywał obiecujące umiejętności dryblingu, podobnie jak Martin. Obaj chłopcy wytrenowali też zawrotną szybkość na boisku i – dzięki ich tacie – posiadali znakomite czucie piłki.

Steve Nash nie chciał ograniczać się wyłącznie do tzw. „soccera”, bowiem dołączył jeszcze do zespołu lacrosse czy rugby, aczkolwiek jak każdy właściwie myślący kanadyjski młodzieniec, Steve oddał się hokejowi na lodzie. Jego ukochaną drużyną byli Vancouver Canucks, natomiast idolem Nasha nie był nikt z ich składu, tylko Wayne Gretzky. Trudno się dziwić, w końcu Gretzky jest dla rywalizujących o Puchar Stanleya tym, kim Michael Jordan dla zwolenników NBA. Steve’owi brakowało wzrostu, często go niedoceniano, gdy on ponad wszelką cenę identyfikował się z „The Great One”, który opierał się we własnej grze przede wszystkim na podstępach, ciężkiej pracy oraz – jak sam twierdzi – darze od Boga, by stać się najbardziej produktywnym zawodnikiem w historii NHL. Nash wyobrażał siebie jako równie spełnionego zawodowca, ale nie wybrał na dobre dyscypliny, w której pragnie się realizować.

Wtedy – ni stąd, ni zowąd – odkrył koszykówkę. Eureka! Steve Nash po raz pierwszy zagrał w zorganizowanej lidze, kiedy uczęszczał do ósmej klasy, i wówczas powiedział swojej mamie, że pewnego dnia zostanie gwiazdą NBA. Ze względu na drobną budowę ciała – nie wypominając ówczesnej, rozczarowującej schedy basketu Kanady – marzenia o najlepszej lidze kosza na świecie wydawały się mrzonką, nierealnym celem, poza zasięgiem. Co więcej, warunki fizyczne Steve’a sprawiały wrażenie, że jego przyszłość jaśnieje na płaszczyznach innych sportów. W prywatnej placówce edukacyjnej St. Michaels University School, jako piłkarz, dorobił się tytułu najbardziej wartościowego zawodnika Kolumbii Brytyjskiej, co zaowocowało nawet przygotowanym specjalnie dla niego miejscem w składzie reprezentacji Kanady w piłce nożnej. Jednakowoż Nash odmówił występów w kadrze, poświęcając się do szczętu marzeniu o wielkiej koszykówce.

Ian Hyde-Lay, trener drużyny basketu w St. Michaels, nigdy nie miał we własnym zespole tak wydajnego koszykarza, jak Steve Nash. Filigranowy rozgrywający zadziwiał szkoleniowca etyką pracy, zwłaszcza tym, że miał ochotę czynić swoich kolegów z drużyny nieporównywalnie lepszymi graczami. Lecz to nie wszystko. Zwinnością potrafił „wykręcać kostki” oponentom, sadzać ich na parkiecie, gnębić trafieniami z półdystansu, czy też wjeżdżać pod kosz, finalizując akcje pod obręczą. Latem, tuż przed ostatnim rokiem w liceum St. Michaels, Steve na krótki okres odwiedził Long Beach State w Kalifornii, żeby sprawdzić się na tle topowych zawodników szkół średnich na Zachodnim Wybrzeżu. Ta wyprawa niebywale mu pomogła. Wotum zaufania Nasha wobec własnych umiejętności znacznie wzrosło, zaś papierkiem lakmusowym moich słów niech będą bajeczne statystyki z finałowego sezonu: 21.3 punktu, 11.2 asysty oraz 9.1 zbiórki na mecz. Dodatkowo Steve Nash poprowadził St. Michaels do mistrzostwa prowincji (odpowiednik mistrzostw stanowych w USA).

Steve wraz z licealnym szkoleniowcem głęboko wierzyli, że nasz bohater może liczyć na występy na renomowanej uczelni w Stanach Zjednoczonych, ale problem stanowiło to, iż starali się… za mocno. W latach 1991 i 1992, Hyde-Lay pisał listy i wydzwaniał więcej niż dwa tuziny razy, podkreślając chęci Nasha na dostanie się do programów akademickich takich uczelni, jak: Arizona, Duke, Indiana, Maryland czy Villanova. Odpowiedzi były identycznej treści:

Nie, dziękujemy.

By jeszcze podwyższyć standardy motywacyjne, Steve Nash chował każdy odmowny list do pudełka na obuwie. Prastare koszykarskie legendy głoszą, że kanadyjski rozgrywający wciąż trzyma tę korespondencję na pamiątkę. Jedyną uczelnią, która wyraziła zainteresowanie usługami Steve’a był malutki uniwersytet Santa Clara, z kampusem położonym około godziny drogi na południe od San Francisco, czyli szkoła, w której panowała religia jezuicka. Szkoleniowiec Hyde-Lay wysłał film z meczu do asystenta trenera głównego Broncos – Scotta Gradina – który nie ośmielił się śmiać po obejrzeniu materiału wideo. Może Nash nie współzawodniczył z najlepszymi zawodnikami szkół średnich w kraju, lecz rywale prawie zawsze lądowali na plecach, próbując bronić przeciwko niemu.

Gradin porozmawiał wtedy z Dickiem Daveyem, trenerem Santa Clara, który natychmiast wykupił bilet lotniczy i udał się w podróż do Kanady na turniej w Kolumbii Brytyjskiej, aby zobaczyć Steve’a w akcji. Davey obawiał się, że będzie musiał stoczyć zażartą batalię o młodego koszykarza z rekruterami innych uniwerków, jednak na trybunach hali Vancouver Agrodome nie spotkał żadnego amerykańskiego skauta, co wywołało w nim spore zaskoczenie, wręcz szok. Po zawodach trener Broncos uciął sobie pogawędkę z Nashem, w trakcie której zaoferował mu pełną gamę walorów uczelni. Naturalnie, Kanadyjczykowi został postawiony warunek – Steve ma się całkowicie skoncentrować na byciu zawodnikiem kompletnym. Co miał na myśli Dick Davey?

Był to najgorszy gracz w obronie, jakiego kiedykolwiek widziałem na własne oczy. Z drugiej strony modliłem się, by nikt inny go nie zobaczył. Nie trzeba mieć Nobla na koncie, żeby wiedzieć, że jest naprawdę dobry. Miałem nadzieję, że Steve nie pojawi się w kręgu zainteresowań jakiejś większej uczelni.

Santa Clara Broncos

Santa Clara nie miała poważnych tradycji w dziedzinie basketu, a ich najsławniejszym absolwentem koszykarskim był Kurt Rambis. Gdy Steve przybył na kampus uniwersytetu jesienią 1992 roku, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Broncos już od pięciu lat nie zaznali smaku marcowego szaleństwa, i tylko raz powiodła im się sztuka osiągnięcia dodatniego bilansu zwycięstw w stosunku do porażek. Będąc jeszcze w Kanadzie, Nash często zastanawiał się nad tym, czy dokonał właściwego wyboru uczelni. Jego przyjaciele dowcipnie nawiązywali do Santa Clary, nazywając ją „Santa Claus State” (Stan Świętego Mikołaja).

Steve Nash nie był jedynym debiutantem, gdyż Dick Davey także był żółtodziobem, jeśli idzie o posadę głównego trenera Broncos. W składzie drużyny znajdowali się wówczas: Pete Eisenrich, DeWayne Lewis, Kevin Dunne oraz Jason Sedlock. Przedsezonowe zapowiedzi nie wróżyły zespołowi niczego dobrego. Mówiono, że Broncos potrzebują masy szczęścia, żeby wspiąć się na wyżyny konferencji West Coast. Wbrew złowieszczym przewidywaniom, Steve czuł się w nowym otoczeniu jak w niebie. Wykorzystywał szeroki uśmiech i łatwość w nawiązywaniu kontaktów, czym zaskarbiał sobie sympatię kolegów z drużyny, zaś po niedługim czasie stał się ulubieńcem kadry pedagogicznej. Rzadko był widywany bez piłki w dłoniach, co tylko potwierdza, iż zmierzał w kierunku świetności. Nastolatek spędzał wieczory, noce, nawet poranki na doskonaleniu warsztatu koszykarskiego.

Moimi idolami byli Isiah Thomas, Michael Jordan i Magic Johnson. Sądzę, że bardzo lubili współzawodniczyć i byli bardzo kreatywni. Zwłaszcza Thomas był kimś, kto nie był bardzo wysoki. Większość swojej gry demonstrował na parkiecie (przyziemnie) i to dało mi poczucie, że ja też mogę znaleźć swoją drogę i zrobić to samo.

Niespodziewanie podopieczni Dicka Davey’ego wykręcili rekord dziewięciu zwycięstw przy pięciu porażkach, po czym wygrali turniej WCC, zapewniając sobie miejsce w March Madness. Spektakularna postawa Steve’a sprawiła, że został uhonorowany nagrodą dla najbardziej wartościowego zawodnika turnieju na szczeblu konferencji.

Pomimo, że ekipa Santa Clary była rozstawiona z piętnastką, nikt nie miał złudzeń na ich długi pobyt w drabince turniejowej, bowiem już w pierwszej rundzie ich rywalami była uczelnia Arizony, która mierzyła w NCAA Final Four. Jednak Broncos wyszli na ten mecz jak po swoje, osiągając dwunastopunktową przewagę tuż przed przerwą. Lute Olson – trener Wildcats – najlepiej wiedział, w jaki sposób zmobilizować drużynę. Skutek? Run 25-0 w drugiej połowie. Broncos przegrywali już 46-33, gdy na ich szczęście czwarty faul złapał skrzydłowy przeciwników – Chris Mills. Kiedy gwiazdor Arizony obserwował starcie z perspektywy ławki, zespół Santa Clary zaliczył powrót, odzyskując prowadzenie. Utrzymując się na trzypunktowym dystansie, podopieczni Dicka Davey’ego używali zegara czasowego jako sprzymierzeńca, co zmuszało Wildcats do faulowania. Lecz czy wysyłanie na linię rzutów osobistych Steve’a Nasha jest dobrym pomysłem? Niezbyt. „Captain Canada” wykorzystał sześć prób pod rząd z charity stripe, dając zwycięstwo skazywanej na pożarcie Santa Clarze (64-61).

W następnym etapie Broncos musieli uznać wyższość zespołu uczelni Temple, gdzie wówczas rządził i dzielił trzygłowy backcourt: Aaron McKie, Eddie Jones oraz Rick Brunson. Latem Steve Nash postanowił pójść za ciosem i zdobył brązowy medal dla reprezentacji Kolumbii Brytyjskiej w Igrzyskach Kanady. Potem wystąpił w trykocie kadry kraju spod znaku Klonowego Liścia w Światowych Igrzyskach Uniwersyteckich i – pomimo porażki w finale z ekipą USA – Nash wrócił do ojczyzny z tarczą, w roli jednego z bohaterów.

Rozgrywki akademickie 1993/94 były dla Santa Clary zupełnie nieudane. Zryw miał miejsce w sezonie 1994/95, gdy Broncos wygrali konferencję West Coast z bilansem dwunastu zwycięstw przy zaledwie dwóch niepowodzeniach. Steve Nash był liderem trzech kategorii statystycznych konferencji: średniej punktów na mecz (20.9), asyst (6.4) i skuteczności rzutów za trzy (45.4%). Kapitalna postawa rozgrywającego Santa Clary nie przeszła bez echa. Steve zgarnął wyróżnienie dla najlepszego zawodnika WCC, natomiast warte zapamiętania były dwa momenty sezonu: 40 punktów przeciwko Gonzadze Bulldogs oraz 21/21(!) celnych rzutów wolnych z St. Mary. Niestety, Broncos szybko pożegnali się z turniejem NCAA. W 1996 roku podopieczni trenera Davey’ego pokonali Maryland 91-79 (28 punktów i 12 asyst Nasha) na pierwszym etapie marcowego szaleństwa, ale w kolejnej rundzie zostali rozgromieni przez Kansas (76-51). Zapraszam do obejrzenia zarówno analizy gry, jak i wielu ciepłych słów szkoleniowca Dicka Davey’ego pod adresem „Gatsby’ego”:

Nadeszła pora, aby wziąć udział w naborze do najlepszej koszykarskiej ligi globu. Steve Nash został wybrany przez Phoenix Suns z piętnastym numerem pierwszej rundy draftu w 1996 roku.

W cieniu Słońc

Inauguracyjna kampania Steve’a Nasha w barwach Phoenix Suns nie należała do łatwych. Przecież pierwszoplanowymi postaciami w zespole na pozycji rozgrywającego byli wówczas Jason Kidd oraz Kevin Johnson, choć – jak nadmieniłem w artykule na temat J-Kidda – Danny Ainge lubił stosować taktykę ultra small-ballową, gdzie na boisku wybiegało czterech obrońców. Ot, wyszukana metoda prób i błędów, która dała Słońcom play-offy. Steve notował skromne 10 minut na mecz (w drugim sezonie liczba wzrosła do 20), więc raczej określiłbym te lata mianem nauki reguł panujących w lidze, czerpania wiedzy od Kevina Johnsona, który mu mentorował, a także wymianą doświadczeń z Kiddem. Żeby podkreślić wagę trudnych początków Nasha, napomknę tylko o klątwie Portland Trail Blazers. 11 lutego 1997 roku, zatem kilka dni po swoich dwudziestych trzecich urodzinach, Steve ustanowił własny niechlubny rekord – 6 minut na parkiecie, 6 fauli, 2 straty. Niemal rok później, też przeciwko ekipie ze stanu Oregon, zapisał na swoim koncie: 14 minut, 5 punktów, 6 fauli. Brzytwa się w kieszeni otwiera, ale on sam był daleki od owijania w bawełnę, jeśli mowa o tej kwestii:

Nie gram dużo, bo po prostu nie jestem wystarczająco dobry. W tym momencie nie jestem tak dobry, jak Kevin Johnson czy Jason Kidd. Wiem, że muszę poprawić swoją grę i w końcu będę mógł zaprezentować pełen wachlarz możliwości w tej lidze.

W trakcie trwania draftu w 1998 roku, Steve Nash stał się elementem wymiany, na mocy której kanadyjski rozgrywający powędrował do Dallas Mavericks, zaś do Phoenix Suns trafili: Pat Garrity, Martin Muursepp, Bubba Wells oraz pick pierwszej rundy naboru z 1999 roku (Shawn Marion). Aha, zapomniałbym. Wiecie, co przed około trzema, czterema laty powiedział o Stevie Nashu jego dobry znajomy Jason Kidd? Komplement, jakich mało. Nawet ostatnio, debatując na tematy basketu z redaktorem Miłoszem „Kapitanem” G. (wybacz, że zdradzam sekrety Labsowych kuluarów), zwróciłem uwagę na te same aspekty, których w młodziutkim Kanadyjczyku dopatrzył się Kidd:

Gdybym był zapytany wtedy, to bym powiedział, że to będzie następny John Stockton. On robił te wszystkie drobne ważne rzeczy, ustawiał zasłony bez obawy o własne ciało. Jego koszykarski iloraz inteligencji był na niebywale wysokim poziomie.

Mavericks Rodeo

„Maverick” bardziej przywodzi mi na myśl głównego bohatera filmu pt. „Top Gun”, niż kogoś związanego z Dzikim Zachodem. Chociaż nie, uno momento. Nakręcono jeszcze jedną produkcję silnie łączącą się z tamtymi czasami, w której rolę tytułową zagrał Mel Gibson. Trochę komedia, odrobinę western, w każdym razie rzecz o zabarwieniu hazardowo-szulerskim. Dosyć ryzykownie przy pokerowym stole draftu NBA zagrali również Dallas Mavericks, wymieniając się pickami z Milwaukee Bucks. Szósty wybór za dziewiąty, ponieważ Kozły za wszelką cenę pragnęły mieć we własnych szeregach Roberta Taylora, zaś Mavs poświęcili swój pick na Dirka Nowiztkiego. Słyszeliście zapewne frazę, że kto nie ryzykuje, nie pije szampana? Butelki z upłynnionym gwiazdozbiorem wystrzeliły niecałe trzynaście lat naprzód, ale to już inna historia. Najświeższe nabytki Mavs, czyli Steve Nash i Dirk Nowitzki, zostały przedstawione światu na specjalnie zwołanej konferencji prasowej. Halo, halo! Czy to Londyn? I Dirk blondyn, i Steve blondyn!

Porozumienie na linii Nash-Nowitzki dojrzewało powoli, nabierało aromatu zwycięstwa, natomiast ich przyjaźń już na pierwszy rzut oka można było bez zawahania zdefiniować jako taką, która potrwa aż do grobowej deski, a nawet dłużej. „Captain Canada” wraz z Michaelem Finleyem stawiali na zintegrowanie niemieckiego skrzydłowego z amerykańskim snem. Wyciągali go z hotelu, zapoznawali z nowymi ludźmi, pomagali na boisku, uwydatniając pełen profesjonalizm, zarówno na parkiecie, jak i poza nim. Kamieniem milowym dla ówczesnych Mavericks i Nasha były lata 2001-2004, w których teksański zespół nieprzerwanie gościł w play-offach. Najbardziej pamiętne ze względu na dokonania będą na pewno rozgrywki sezonu zasadniczego 2002/03 (60 triumfów oraz 22 porażki), przypieczętowane marszem Dallas wyboistym szlakiem do finałów konferencji zachodniej, gdzie po drodze eliminowali po siedmiomeczowych seriach Portland Trail Blazers i Sacramento Kings, by ulec San Antonio Spurs (4-2).

Po w miarę udanym sezonie regularnym 2003/04, nastąpiła sromotna przegrana Mavs w pierwszej rundzie fazy posezonowej przeciwko Sacramento Kings (4-1). Kiedy ekipa Dallas zaklepała sobie bilet na wakacje, Steve Nash zadecydował, że przetestuje swoją wartość na rynku wolnych agentów. Wprawdzie przystąpił do negocjacji z Mavericks, ale Mark Cuban uważał, że nie warto wykładać bajońskiej sumy przy ofercie długoterminowego kontraktu trzydziestoletniemu Kanadyjczykowi, więc zaproponował mu 9 milionów dolarów za cztery kolejne sezony (piąty częściowo gwarantowany). Panie Cuban! Kończ waść, wstydu oszczędź. Na tej sytuacji skorzystali włodarze Phoenix Suns, którzy skusili go kontraktem na bagatela 63 miliony dolarów za sześć lat gry. Inwestycja niebawem zaczęła spłacać się z nawiązką.

MVP czy MP3? MV Steve!

Rozgrywki poprzedzające zakontraktowanie Nasha, Phoenix Suns zakończyli w dolnych rejonach tabeli konferencji zachodniej, konkretnie na przedostatniej lokacie, z bilansem 29 sukcesów i aż 53 niepowodzeń. Jego obecność wśród młodych graczy pokroju Shawna Mariona, Joe Johnsona czy Amar’e Stoudemire’a sprawiła, że sezon 2004/05 mógł być swoistym przebudzeniem drużyny ze stanu Arizona, i tak istotnie się stało. Trener Mike D’Antoni preferował szybkie, mądre tempo rozgrywania akcji, a to zapewniał mu Steve. Słońca potrafiły zabiegać oponentów na śmierć, rozstrzelać ich z niemal każdej pozycji. Wystarczyło wręczyć piłkę naszemu bohaterowi, zaś on krążył wśród rywali na szóstym biegu, znajdując lepiej ustawionych kolegów. Ten styl gry doprowadził Phoenix do najlepszego rekordu na Zachodzie (62-20) oraz najwyższej średniej punktowej zespołu w ciągu kampanii zasadniczej od dekady (110.4 na mecz). Steve Nash wyprzedził w wyścigu o nagrodę MVP nikogo innego, jak samego Shaquilla O’Neala, zostając pierwszym kanadyjskim zawodnikiem, który dostąpił tego zaszczytu, a także trzecim rozgrywającym w annałach historii NBA – obok Magica Johnsona oraz Boba Cousy’ego – który zgarnął tę statuetkę. Czemu tu się dziwić? Niech przemówią statystyki: 15.5 punktu ze skutecznością 50.2% z pola, 11.5 asysty i 1 przechwyt na spotkanie. W rundzie otwierającej zmagania posezonowe ekipa Phoenix zmiażdżyła Memphis Grizzlies (4-0). Na następnym szczeblu rywalizacji czekała ich ciężka przeprawa przeciwko Dallas Mavericks. Nash stopniowo rozkręcał się w tej serii, ale finalnie zdołał przechylić szalę zwycięstwa na korzyść Suns. Prześledźmy linijki z poszczególnych starć, notowane przez Kanadyjczyka i jego kolegów.

Game 1

Game 2

Game 3

Game 4

Game 5

Game 6

Pozwoliłem sobie wybrać najbardziej interesujący skrót meczu Steve’a z rywalizacji przeciwko Dallas, nie uwłaczając jego career-high 48 punktom w czwartej potyczce. Po prostu w ostatnim pojedynku było wszystko, łącznie z dogrywką.

Ich play-offową przygodę zakończyli San Antonio Spurs w finałach konferencji (4-1). Sezon 2005/2006 był nieco gorszy od ubiegłego (bilans 54-28), ale Nasha po raz drugi z rzędu uhonorowano nagrodą MVP rozgrywek regularnych. Tym razem „Capitan Canada” kręcił statystyki na poziomie: 18.8 punktu, 10.5 asysty oraz 4.2 zbiórki, dołączając do elitarnego klubu 50-40-90, czyli minimum 50% trafionych rzutów z gry (51.2%), 40% celnych prób za trzy (43.9%) i 90% wykorzystanych rzutów z linii osobistych (92.1%) w jednej kampanii. Faza pucharowa szła im topornie: triumfy z Los Angeles Lakers (4-3), Los Angeles Clippers (4-3) i przegrana z Dallas Mavericks (4-2).

Co wryło mi się w pamięć z tamtych czasów? Bez wątpienia mecz numer cztery pierwszej rundy postseason w 2007 roku przeciwko Jeziorowcom. Steve Nash uzyskał wtedy 17 oczek i zaliczył 23 asysty (do przerwy miał ich aż 15), do ustanowienia nowego rekordu asyst w jednym spotkaniu podczas play-offów NBA zabrakło mu dwóch podań zakończonych trafieniami kolegów.

Sądzę, że wiecie, kim jest Ali G (niezawodny Sacha Baron Cohen), zatem przejdę do meritum. Kiedy pada podsumowanie statuetki MVP odebranej przez Steve’a, Ali G prędko przekłada to na własny język, podkreślając że rozgrywający Słońc sięgnął po MP3, no i oczywiście stary żart Amerykanów: „Jesteś Kanadyjczykiem, nie mówisz po angielsku, więc zamknij się”. Swoją drogą Sacha Baron Cohen podsunął ciekawe rozwiązanie komisarzowi NBA. Co wy na to, żeby najbardziej wartościowemu zawodnikowi sezonu zasadniczego wręczali odtwarzacze MP3? Rozważcie taką ewentualność.

Waleczne serce

„Morda nie szklanka, nie zbije się” – tym zdaniem niegdyś pocieszaliśmy się, gdy dochodziło do podwórkowych debat na pięści. W przypadku Steve’a Nasha słynne koszykarskie wyrażenie, że „trzeba zatamować krwawienie”, nabiera dosłownego znaczenia. „Capitan Canada” największe cięgi – o ironio i sarkazmie – zbierał od San Antonio Spurs. Nie mówię tu wyłącznie o rezultatach, lecz przede wszystkim o faktycznych obrażeniach rozgrywającego Phoenix Suns, których doświadczył w pojedynkach przeciwko Ostrogom. Półfinały koferencji zachodniej w 2007 roku, spotkanie numer jeden rywalizacji. Steve Nash pod koniec czwartej kwarty, w ferworze walki o piłkę, zderza się głową z Tonym Parkerem, efektem czego jest przestawiony nos Kanadyjczyka. Rubinowe wodospady sączą się po jego twarzy, trykocie meczowym, parkiecie. Steve wraca na boisko, trafia kluczowe próby (a to za trzy, a to spod kosza), ale musi zejść i Słońca, pozbawione pomysłu na rozegranie, przegrywają.

Osiem dni po wydarzeniach z hali US Airways Center, drużyna z Arizony doprowadziła do wyrównania na teksańskiej ziemi. Wszystko dzięki wspaniałemu comebackowi zawodników Phoenix, którzy zaliczyli run 12-1 podczas finałowej ćwiartki potyczki. Najbardziej zapamiętane będzie jednak niesportowe zachowanie Roberta Horry’ego, który obalił Steve’a Nasha, jakby grał nie w NBA, a w NFL. „Gatsby” wylądował na bandzie reklamowej. Dwa następne starcia padły łupem Spurs i seria zakończyła się w sześciu meczach.

Trzy lata później los znowu skojarzył Phoenix Suns z San Antonio Spurs w półfinałach Zachodu. Tym razem Słońca załatwiły sprawę najszybciej, jak mogli, darując rywalom w prezencie sweepa. Game4 rywalizacji zapisał się złotymi zgłoskami na kartach historii organizacji ze stanu Arizona. W połowie trzeciej kwarty Tim Duncan zaatakował strefę podkoszową i – wykonując dynamiczny obrót – potraktował łokciem Steve’a Nasha. Łuk brwiowy do wymiany? Nic z tych rzeczy. Gwiazdor Słońc to twardziel. Szybkie opatrzenie ran, czyli założenie sześciu szwów przez sztab medyczny, i wracamy do biznesu. Nash podczas ostatniej partii spotkania uzyskał 10 punktów oraz zanotował 5 asyst, m.in. stawiając skuteczne zasłony Amar’e Stoudemire’owi. Warto dodać, że była to dziesiąta seria w play-offach pomiędzy tymi zespołami, i dopiero czwarta zwycięska dla Suns.

Naprawdę niewiele widziałem na prawe oko, aczkolwiek próbowałem robić, co w mojej mocy, aby zamknąć dziś losy rywalizacji. Nie chcę wychwalać tego sukcesu, ale minęło mnóstwo czasu, od kiedy pokonaliśmy San Antonio Spurs i awansowaliśmy do kolejnej rundy rozgrywek posezonowych.

Nash spędził jeszcze dwa sezony w trykocie Phoenix Suns. Ech, to było piękne pożegnanie, bo niby z pompą, lecz bardziej kameralne…

…dodatkowo dolewam oliwy do ognistego słońca Arizony szczęśliwą trzynastką zagrań Nasha:

11 lipca 2012 roku Los Angeles Lakers zatrudnili Steve’a Nasha, który podpisał umowę sing-and-trade z Phoenix Suns. Kanadyjczyk brał pod uwagę również inne kierunki, choćby Toronto Raptors czy New York Knicks, jednak ostatecznie zdecydował, że Miasto Aniołów będzie najlepiej pasowało jego rodzinie. A oto jak „Gatsby’ego” wspomina Jason Terry:

On przywrócił pierwotne znaczenie pozycji rozgrywającego w naszych czasach. To był okres, gdy obrońcy zaczęli być głównie rzucającymi. On był prawdziwym generałem na parkiecie. Nigdy nie był egoistą. Zawsze szukał rozwiązania by uczynić partnerów lepszymi i nigdy nie pomijać ich, kiedy są na czystej pozycji.

Wielki kwartet, wielka klapa

10 sierpnia 2012 roku Los Angeles Lakers, Orlando Magic, Philadelphia 76ers oraz Denver Nuggets dokonali transakcji, dzięki której do ekipy Jeziorowców trafili: Dwight Howard, Chris Duhon i Earl Clark. Do Magic powędrowali: Josh McRoberts, Christian Eyenga, Maurice Harkless, Nikola Vucević, Arron Afflalo, Al Harrington i wybory w drafcie. Roster Sixers zasilili: Jason Richardson i Andrew Bynum. Natomiast Nuggets pozyskali Andre Iguodalę. To tak gwoli dopełnienia autorskiego obowiązku.

Trzeba przyznać, że drużyna z Miasta Aniołów miała mocną pakę, przynajmniej na papierze, aż nie sposób nie wymienić kilku nazwisk figurujących obok Steve’a Nasha. Kobe Bryant, Dwight Howard, Pau Gasol, Metta World Peace, Antawn Jamison, Steve Blake, Jordan Hill, Jodie Meeks – naprawdę solidna mieszanka rutyniarzy formatu All-Star z młodzieżą (jeszcze). Celem tego zespołu było nic innego, jak zdobycie mistrzowskich pierścieni. Niestety, Nash już w minionych latach miewał kłopoty z plecami, które nie wytrzymywały treningowo-meczowych obciążeń. Kanadyjczyk w drugim spotkaniu premierowego sezonu w Los Angeles doznał kontuzji lewej nogi, czego przyczyną była kolizja z Damianem Lillardem. Sztab medyczny Jeziorowców nie działał tak sprawnie, jak znachorzy Phoenix Suns, co potrafili złożyć połamanego koszykarza w ciągu dwunastu godzin. Steve wrócił, gdy na stanowisku trenera próżno było szukać Mike’a Browna. Zastąpił go bardziej znany kanadyjskiemu rozgrywającemu Mike D’Antoni.

Ostatecznie projekt nie wypalił, dlaczego? Powodów są tysiące, ale moim zdaniem zawiodła strategia run-and-gun, ponieważ upływającego czasu nie da się oszukać. Siadła skuteczność gwiazdorów, zbyt wiele było zmian w pierwszej piątce, albo nie było ich wcale. D’Antoni szukał optymalnej roli dla każdego gracza, lecz szukał igły w stogu siana. Wciąż okazywał własne niezdecydowanie, przekazując rolę kreatora gry (a to Bryantowi, a to Nashowi). Współpraca obrońców z Howardem wyglądała, jakby po parkiecie sunęła ospale tuwimowska lokomotywa, której brak odpowiednich torów nie przeszkadzał. Tzn. tak poruszał się Dwight, nie nadążając za wizjonerskimi podaniami Kobiego lub Steve’a (ten coraz częściej zaczynał mecze na „dwójce”). Dodatkowo nasz bohater łapał kolejne urazy – biodra i stawu skokowego. Pau Gasol myślami włóczył się gdzieś po hiszpańskich plażach, natomiast Metta World Peace siedział na ławce rezerwowych, czyniąc w głowie filozoficzny rachunek sumienia: „Ach, przecież mogłem nie zmieniać tego nazwiska. Światowy Pokój? Co mi strzeliło do łba? Bić, albo nie bić? – oto jest pytanie”. Steve Nash zaczął odcinać kupony, wygłupiając się na trybunach…

…ale żeby nie było – właśnie broniąc barw Los Angeles Lakers przeskoczył Marka Jacksona na liście najlepszych asystentów w dziejach NBA i okupuje na niej trzecie miejsce:

21 marca 2015 roku „Captain Canada” oficjalnie zawiesił buty na kołku. Tęsknimy! Wedle życzenia zamieszczam średnie statystyczne generała parkietu z całej kariery w sezonach zasadniczych oraz z występów w play-offach:

Najlepsze zagranie w Lakers

O ile historia problematyki „wielkiej klapy” przedstawiona powyżej jest co najmniej niedorzeczna, o tyle podejście Steve’a Nasha – wszak weterana parkietów NBA – do sprawy bardziej bawi, niż smuci. Nie byłby to „Captain Canada”. Pomimo że odszedł już na sportową emeryturę, nie opuściło go zabójcze poczucie humoru. Jeziorowcy wyśmiewani jako najgorszy super-team XXI wieku przez ekspertów, specjalistów, dziennikarzy, kibiców zespołów przeciwnych. Najzwyczajniej w świecie nie pozostawiono na nich suchej nitki. Myślę, że niektórzy z tamtej ekipy woleliby zostać wychłostani batogiem na rynku okolicznej wsi ku ogólnej uciesze gawiedzi, aniżeli znaleźć się pod gradobiciem nieprzychylnych komentarzy. Co na to Steve Nash? Wskoczył na deskę surfingową, po czym popłynął na fali krytyki, odbierając jej jakiekolwiek argumenty. Wrzucił na Twittera krótki materiał wideo, podpisując go:

Moja najlepsza akcja w barwach Lakers.

Reporter Davida Lettermana

Podejrzewam, że duży odsetek społeczeństwa koszykarskiego kojarzy program telewizyjny pt. „Late Show” prowadzony przez Davida Lettermana, który był emitowany na antenie stacji CBS przez niespełna dwadzieścia dwa lata. Gościły tam gwiazdy największego kalibru, począwszy od piosenkarzy/piosenkarek, poprzez osobistości ze świata kinematografii, na tuzach NBA skończywszy. Pewnego razu zaproszenie do programu przyjął Steve Nash, a w dodatku zrobił reportaż z Finałów NBA, gdzie rywalizowały ekipy Los Angeles Lakers i Orlando Magic. Nie ma potrzeby pisać zbędnych komentarzy. To po prostu należy obowiązkowo zobaczyć.

Embiid kontra Nash

Nie, nie chodzi tu o barową bójkę a’la Kevin Garnett, wymianę obrazoburczych uprzejmości na portalach społecznościowych, czy dogryzanie sobie na wizji. Istotą tematu jest mecz pomiędzy kameruńskim kolosem – Joelem Embiidem a kanadyjskim emerytem – Stevem Nashem. Nie było to spotkanie basketu, lecz mecz piłki nożnej stołowej, udostępniony za pośrednictwem Bleacher Report. Tak, panowie są jednymi z pionierów nowej dyscypliny sportu na skalę medialną. Stawka pojedynku – 1000 dolarów, sędzia główny rywalizacji – Ben Simmons. Uwielbiamy tego typu inicjatywy. Uśmiech na twarzy w ponure dni gwarantowany, chyba że ktoś jest orędownikiem mniej wysublimowanych gagów.

Pick&roll Maestro

Z ogromnym zaszczytem przyznaję, że Steve Nash jest moim ulubionym rozgrywającym w historii basketu z najwyższej półki. Osiągnął niebotyczny poziom ofensywny, zawsze dostrzegał lepiej ustawionych kolegów. Pamiętacie mecz Phoenix Suns przeciwko Boston Celtics w 2011 roku, gdy Marcin Gortat rozegrał świetne zawody, notując 19 punktów oraz 17 zbiórek? Nie jest tajemnicą, że pick&roll to ukochana akcja „Gatsby’ego” – jak żartobliwie Steve’a ochrzcił kiedyś Kobe Bryant – grana z zawodnikami podkoszowymi. We wspomnianym starciu Jeff Van Gundy, ekspert telewizji ESPN, scharakteryzował Nasha takimi oto słowami:

Gortat musi kończyć te zagrania. Steve Nash jest niczym kelner, on go właśnie obsługuje. Steve Nash to dla mnie nadal najlepszy ofensywny rozgrywający w NBA.

Kilka minut później Nash ponownie zastosował pick&rolla, by po chwili zostać zmienionym przez trenera Alvina Gentry’ego, który wprowadził na boisko Gorana Dragicia, natomiast Van Gundy po raz kolejny rozpływał się nad umiejętnościami kapitana Słońc i nie omieszkał rzucić krótkiego zdania w kwestii zmiany:

Cóż za podanie! Jedną ręką, lewą ręką, w punkt, wprost w dłonie kolegi z drużyny. Ten gość stroi sobie żarty z tego, jak dobrym jest koszykarzem. Mówię poważnie. Mógłbym oglądać pick&rolle w jego wykonaniu całymi dniami, bo to przyjemne dla widza. Nie chcę także, aby opuszczał parkiet, Alvinie Gentry. Zapłaciłem spore pieniądze, żeby tutaj siedzieć.

Wiadomo, że Jeff Van Gundy nie zapłacił złamanego grosza (w końcu reprezentował markę ESPN), ale rzeczywiście miał świętą rację, prawiąc o przeglądzie pola Steve’a. Doznaliśmy uczty na bogato, mogąc obserwować Nasha na ekranach telewizorów czy monitorów. Apogeum formy w pick&rollowej perfekcji znalazło swój początek znacznie wcześniej, gdy kanadyjskiemu fenomenowi przy popełnianiu koszykarskiej zbrodni partnerował Amar’e Stoudemire. Popisy tego duetu możecie zobaczyć na tym filmiku:

Żeby spiąć cudowną klamrą fantastyczną karierę Steve’a Nasha, proponuję – zresztą już tradycyjnie – dziesięć topowych asyst tego jegomościa. Jest na czym oko zawiesić. Polecam! Jako bonus dorzucam również cytat ze Steve’a:

Gdyby każdy koszykarz NBA trenował tak ciężko jak ja, byłbym bezrobotny.

Drodzy czytelnicy, kto ma zostać bohaterem następnego „Hall Of Famera”? Maurice Cheeks czy Ray Allen? Na wasze głosy w komentarzach czekam do wtorku wieczorem. Pozdrawiam!

19 Komentarze

  1. Świetny artykuł , bardzo przyjemnie się czytało 🙂
    Następny proszę Ray Allen !

    1. Chciałbym troszkę poczuć klimat lat 70-80ych, dlatego poproszę Cheeksa. Oddaję od razu 10 głosów, bo pewno wszyscy za Allenem;)

      Dzięki Mateusz, kolejny delikates wysmażyłeś:)
      Swoją drogą pamiętam, jak bardzo nie chciałem, aby Blazers wybrali w drafcie Nasha, cienkiego białasa z jakiejś tam Santa Clary. Cieszyłem się z Jermaine`a O`Neala- drugiego Garnetta. Ehh, głupi byłem.

      1. Amon, przyjaciół poznaje się w biedzie.
        Cheeks niechaj będzie!

        1. Mateusz Połuszańczyk

          @Martino, dziękuję za dobre słowo. 🙂
          @amon, Tobie również dziękuję. Delikatesy znam tylko od tej strony lady, o którą opiera się klient. 😛
          Jermaine O’Neal to jeszcze nie klapa, ale fakt – do Nasha to mu daleko. Pozdrawiam. 🙂
          @Marto, a Ty zgodnie z naturą rapera postanowiłaś zarymować. Nice! Zarzucić jakiś bit? 😉

  2. Jak zwykle świetny artykuł. Chyba na Canal+ był kiedyś o nim dokument. Niezwykle inteligentny zawodnik. Wiedział kiedy podać, minąć, rzucić.
    Następny niech będzie Cheeks.

    1. Mateusz Połuszańczyk

      Dziękuję! 🙂 Właściwie Steve Nash jest synonimem boiskowej inteligencji. Szkoda, że dziś podobnych zawodników to ze świecą szukać. Pozdrawiam! 😉

  3. normalnie czyta się jak scenariusz do filmu 😉

    najbardziej podobało mi się „Rubinowe wodospady sączą się po jego twarzy…” hahha! brawo

    Kidd też miał świetny artykuł ale tutaj, no koleś miał życie bohatera

    1. Mateusz Połuszańczyk

      Haha! 😀 Tego jeszcze nie grali w kinach. Scenariusz przedpremierowo wyciekł do internetu. Pop, „rubinowe wodospady” są rezultatem mojej działalności poetyckiej, więc czasami mnie ponosi. Dziękuję! 😉

  4. Defensywa nad ofensywą – Maurice’a poproszę.

  5. Świetny artykuł! Zreszta jak zawsze w tym cyklu.

    1. Mateusz Połuszańczyk

      Dziękuję! 😉

  6. artykuł klasa
    w sumie na portalu like lecą w ślepo, pozdr!

    1. Mateusz Połuszańczyk

      Dzięki! 🙂 Zaszczytem jest kreować teksty z myślą o tak wspaniałej publiczności. Pozdrawiamy!

  7. W świecie sprawozdawczego i pozbawionego polotu dziennikarstwa sportowego ten tekst to niezła perełka.
    Wszystko jedno kto następny, przeczytam o każdym 🙂

    1. Mateusz Połuszańczyk

      Przyjemnie się czyta tego typu komentarze, które dają motywacyjnego kopa do jeszcze cięższej pracy.
      Dziękuję! 🙂

  8. Mateusz Połuszańczyk

    Drodzy odbiorcy, dziękuję za tak pozytywny odzew w stosunku do tekstu na temat Steve’a Nasha. Następny, Waszymi głosami, został wybrany Mo Cheeks. 🙂 Wcześniej do „Trash Talkera” wybraliście „Magica” Johnsona. Kontaktowałem się z nim i powiedział, że może wystąpić, ale pod koniec września (Maurice i Ray Allen stawią się niebawem). Tak więc szedłem sobie ulicami, rzucałem obelgi na lewo i prawo, gdy nagle – ni z gruchy, ni z pietruchy – spotkałem w małym podlaskim miasteczku Jermaine’a O’Neala, który zapytał: „Stary, napiszesz o mnie? Bo kicam to tu, to tam. A nie mam propozycji”. Odrzekłem: „Masz to jak w banku, na który nie napadnę. Numer konta znasz”. I tak też powstanie artykuł o tym jegomościu. Pozdrowienia, mistrzowie! 😉

Twój komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *