Trash Talker: Jason Williams – Smak „Białej Czekolady”
Któż nie uwielbiał obżerać się słodyczami za szczenięcych lat? Zwłaszcza, gdy dorośli wprowadzali zakazy ograniczające dostawy cukru do naszych wiecznie nienasyconych organizmów. Bo to, bo śmo, bo tamto, bo owamto, i że ogólnie szkodzi. Tymczasem tego typu nieposłuszeństwo stanowiło fundamentalny składnik aromatycznych specjałów wolności. Dzisiejszy artykuł potraktujcie w kategoriach zaproszeń w podróże ku bramom krain miodem oraz łakociami płynących. Inwitacji na marcepanowy rejs z człowiekiem, którego błyskotliwe panowanie nad piłką w połączeniu z szóstym zmysłem przeglądu pola tworzyły niepowtarzalną kompozycję koszykarskich pyszności. Mieszankę smakowitych delicji: wymagającej osobowości oraz talentu godnego kulinarnej maestrii basketu. Często mówiono o nim, że jest hip-hopową wersją Pete’a Maravicha, lecz wszyscy znamy go pod przydomkiem White Chocolate. Zgłodnieliście nieco? Pora na deser. Z dachu fabryki wedlowskiej… Wybaczcie! To nie ten scenariusz. Uprzejmie was proszę, skuście się raz jeszcze, wspólnie ze mną, na smak Białej Czekolady. Przed państwem – z przepisem na sukces – Jason Williams.
Basketgandzia
Jason Chandler Williams przyszedł na świat 18 listopada 1975 roku w Belle, w Zachodniej Wirginii. Williamsowie mieszkali w przyczepie na terenie szkoły średniej DuPont. Terry, ojciec Jasona, piastował stanowisko funkcjonariusza policji stanowej, przez co mógł liczyć na wiele przywilejów, np. posiadał klucze do sali gimnastycznej wspomnianego liceum. Jason nie omieszkał skorzystać ze sprzyjających mu okoliczności i gościł na sali, kiedy tylko nadarzała się ku temu okazja.
Jason Williams już we wczesnym stadium dzieciństwa przejawiał dar do uprawiania koszykówki. Gdy miał cztery latka, dostrzegano u niego doświadczenie w kozłowaniu i wyrobione panowanie nad piłką, zaś w wieku siedmiu lat był wręcz święcie przekonany, że pewnego dnia zostanie zawodnikiem NBA. Jason demonstrował ponadprzeciętne zdolności w każdej dyscyplinie sportu, w której próbował swoich sił. Grał na pozycji miotacza w meczach podwórkowej ligi baseballu oraz występował jako rozgrywający w spotkaniach futbolu amerykańskiego na tych samych boiskach, tyle że jesienią. Ostatecznie, to właśnie futbolowe pojedynki stawiał na piedestale sportowego współzawodnictwa.
J-Will uchodził za urodzonego atletę, którego wiara w siebie czy nawet tupet dopasowują się do jego wydatnych umiejętności, które z kolei miały mu pomagać w odnoszeniu sukcesów. Tak naprawdę, uznawano go za chłopaka czerpiącego przyjemność z testowania cierpliwości osób starszych, albo autorytetów z różnych dziedzin sportu. Sean, brat Williamsa – szczery do bólu, jeśli idzie o zestawianie z najlepszymi – często ustawiał naszego dzisiejszego bohatera do pionu. Wieczorami wołał Jasona do domu około kwadrans po rozpoczęciu ciszy nocnej, wszystko tylko po to, aby ten mógł zetknąć się z reakcją rodziców. Tak na marginesie – White Chocolate nagminnie opuszczał zajęcia lekcyjne. Napisałem, że opuszczał? Nałogowo wagarował! Teraz wiecie, dlaczego Sean inicjował rzeczone spóźnienia brata? Żeby ugasić iskrę megalomanii w zarodku, a także wykształcić w nim cechy osobowości, które zaprocentują w późniejszym życiu.
Jason Williams stał się gwiazdą koszykarskiej drużyny liceum DuPont w sezonie 1990/91. W trzecim oraz czwartym roku nauki dzielił szatnię zespołu Panthers z niejakim Randym Mossem (sześciokrotny uczestnik meczu gwiazd NFL), który był również jego kumplem ze szkolnej ławki. Są tacy, co do dziś pamiętają popisy tego duetu, szczególnie podania nad obręcz od J-Willa do Mossa. Randy zazwyczaj kończył takie akcje wsadami z tytaniczną mocą bogów olimpijskich. Panowie darzyli się olbrzymią przyjaźnią, przyciągając na mecze Panthers setki sympatyków basketu licealnego, nieraz zmuszając władze szkoły do instalacji tymczasowych odkrytych trybun, aby pomieścić nadkomplet publiczności. Wprawdzie w ich zagraniach nie zmieniało się nic – Jason Williams adresował piłkę do Randy’ego Mossa, ten łapał i zdobywał łatwe punkty – ale zawsze robiło to piorunujące wrażenie na przeciwnikach ekipy DuPont High School.
Nie wiem, gdzie bym był bez koszykówki. Nie chcę tego wiedzieć. [Jason Williams]
Wraz z zakończeniem rozgrywek 1993/94, J-Willa uhonorowano nagrodą dla najlepszego zawodnika roku szkół średnich w Zachodniej Wirginii, przyznawaną przez USA Today. Było to zwieńczenie rewelacyjnej kampanii w wykonaniu Białej Czekolady, który notował średnie statystyczne na poziomie: 18 punktów oraz 10 asyst na mecz. On i Moss doprowadzili drużynę Panthers do spotkania, którego stawką było mistrzostwo stanowe, gdzie ponieśli porażkę. Bądź co bądź, Jason Williams został jedynym reprezentantem DuPont w historii, który podczas licealnej kariery uzyskał ponad 1000 punktów i rozdał więcej niż 500 asyst.
Akademiccy rekruterzy zaczęli gromadzić się w malutkim Belle, żeby zabiegać o White Chocolate, lecz Jason – chcąc nie chcąc – musiał spełnić kilka nieodzownych warunków, jeśli marzył o występach na parkietach ligi uniwersyteckiej. Wymagano od niego również jasnej deklaracji na temat braku poparcia dla marihuany (w wypadku akceptacji kwestia ta mogła powrócić i prześladować go przez cały pobyt na studiach oraz rzutować na ewentualnych decyzjach w trakcie naboru do NBA).
Na początku Jason Williams zobowiązał się do bronienia barw uczelni Providence, ponieważ wyczuwał, że łączy go silna więź z trenerem Rickiem Barnesem, ale gdy ten przyjął posadę szkoleniowca w Clemson, J-Will prędko wymiksował się z ich układu. Jesienią zwerbowano go w szeregi uniwerku akademii wojskowej Fork Union w Wirginii. Była to placówka koszykarsko-wychowawcza, mająca za zadanie przygotowanie młodych sportowców na rygorystyczne metody stosowane przez akademickich profesorów. Pomysł przetrwał cosik ze trzy dni. Kiedy Jason bez problemu poradził sobie z quizem z zasobu słownictwa – ładując serię prawidłowych odpowiedzi, złożoną z trzystu wyrazów – uznano, że jest gotów na następny krok.
Tata Williamsa zasugerował mu, żeby poszukał perspektyw na boiskach drugiej dywizji NCAA w drużynie Thundering Herd na uczelni Marshall w Zachodniej Wirginii. Właśnie tam jego drogi życiowe skrzyżowały się ze ścieżkami losu trenera Billy’ego Donovana, który oczarował Jasona. Młody szkoleniowiec odcisnął wyraźne piętno na jego koszykarskim „ja”, oferując szansę na regularne występy, ale dopiero od inauguracji kolejnej kampanii. W sezonie zasadniczym 1995/96 dwudziestolatek zaliczał: 13.4 punktu ze skutecznością 52.2% rzutów z gry, 6.4 asysty, 3.5 zbiórki oraz 1.8 przechwytu na mecz.
Po tym, jak Donovan zaakceptował wszelkie punkty kontraktu z University of Florida, Jason Williams zadecydował, że podąży tropem swojego mentora. Rozgrywki 1996/97 spędził na delikatnych treningach z zespołem Gators (nie mógł grać z uwagi na odgórne dyrektywy zawarte w tzw. prawidle transferowym NCAA) oraz pozornej nauce, która niemiłosiernie go nudziła. Wracał w rodzinne strony, pragnął wyłącznie odpoczynku od studiów i Florydy. Ojciec zwykle trzymał go na dystans od takich idei, argumentując własną opinię po prostu tym, że bez szkoły w życiu ani rusz.
Nigdy nie chciałem go zestawiać z żadnym koszykarzem, ponieważ sobie tego nie życzył, ale gdy tylko zobaczyłem go w akcji, odniosłem wrażenie, że po parkiecie biega Pete Maravich. [Billy Donovan]
W kampanii 1997/98 Jason Williams wygrał rywalizację o miano rozgrywającego w wyjściowej piątce Florida Gators i odwdzięczał się Billy’emu Donovanowi następującymi statystykami: 17.1 punktu, 6.7 asysty, 3 zbiórki oraz 2.7 przechwytu na mecz. Był szybki jak błyskawica, ostentacyjnie krążył po obwodzie z nagłą zmianą kierunku jazdy, brawurowo penetrował strefę podkoszową, posyłał niespodziewane podania zza pleców, trafiał majestatyczne trójki, a do tego posiadał zdumiewającą umiejętność zainteresowania kibiców swoją osobą (nawet na pojedynkach wyjazdowych można było spotkać grupy fanów J-Willa). Wielu z nich porównywało go z inną legendą konferencji SEC – Petem Maravichem. White Chocolate ustanowił rekord zespołu Gators w ilości asyst w jednym meczu (17), miał potężny wpływ na pokonanie Kentucky Wildcats w Lexington (86-78), jednak wszystko co dobre szybko się kończy. W lutym 1998 roku University of Florida zawiesił Jasona na resztę sezonu za używanie marihuany, a że – jak się potem okazało – nie był to pierwszy tego rodzaju incydent z udziałem Williamsa, rychło skreślono go z listy studentów.
Byłem zdolny do bycia hałaśliwym i dzikim człowiekiem, gdy otaczali mnie przyjaciele w hotelowym pokoju, ale w pewnej chwili traciłem pojęcie, dlaczego tak się dzieje, ponieważ tak naprawdę nie chciałem taki być. Podejrzewam, że ludzie nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, kim jestem. Częściowo pewnie dlatego, że nie pozwalałem im się poznać. [Jason Williams]
Najzwyczajniej w świecie, uczelni nie stworzono dla Białej Czekolady. On był przede wszystkim koszykarzem. Ba, starał się udawać z całych sił, że zawitał na kampusie szkolnym, aby zdobyć wykształcenie. Bezskutecznie. Wiosną 22-latek zakomunikował, iż będzie uczestniczył w nadchodzącym naborze do najlepszej zawodowej ligi basketu. Jason Williams został wybrany z siódmym numerem pierwszej rundy draftu NBA w 1998 roku przez Sacramento Kings.
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze próbowałem naśladować Jasona Kidda. Grał twardo, przeprowadzał szybkie kontrataki i podejmował dobre decyzje. Potrafił kontrolować mecz dzięki kapitalnemu panowaniu nad piłką. To się ceni. [Jason Williams]
Spektakularny asystent
Gdy większość drużyn odrzuciła możliwość wyselekcjonowania J-Willa z wysokim pickiem, organizacja Kings – mimo kilku kwestii wychowawczych stawianych pod znakiem zapytania – zatrudniła młodego rozgrywającego, i to z pocałowaniem odbioru. Można nadużyć, bez choćby krztyny ironii, sformułowania: sakramencko dobra inwestycja. Zresztą, wobec naszego bohatera zastosowano taryfę ulgową, przymykając oko na jego drobne studenckie grzeszki.
W sezonie 1998/99, dzięki mądrym ruchom na rynku transferowym, Sacramento Kings z zespołu okupującego dolne rejony tabeli konferencji zachodniej stali się murowanymi kandydatami do play-offów. W skład podopiecznych dbającego o dyscyplinę trenera Ricka Adelmana, oprócz Jasona, wchodzili: Chris Webber, Peja Stojaković czy Vlade Divac. Podczas pięćdziesięciu meczów skróconego sezonu zasadniczego drużyna Sacramento zwyciężyła 27 spotkań i poniosła 23 porażki, zajmując szóstą lokatę na Zachodzie, co dało im kwalifikację do postseason, gdzie na pierwszym szczeblu rywalizacji musieli uznać wyższość Utah Jazz (3-2). Statystyki notowane przez Williamsa w debiutanckiej kampanii przedstawiały się obiecująco: 12.8 punktu, 6 asyst, 3.1 zbiórki oraz 1.9 przechwytu na mecz.
Jason Williams wciąż miewa tendencje do wymykania się spod kontroli i grania głównie pod wpływem tego, co dyktują mu emocje, lecz z dnia na dzień czyni go to lepszym zawodnikiem. [Rick Adelman]
Wkrótce wprawionej w ruch maszyny marketingowej NBA nie sposób było zatrzymać, przez co Jason Williams czuł się graczem zawstydzonym, lecz zupełnie niepotrzebnie. Przecież każdego wieczoru dopuszczał się aktu zadośćuczynienia wobec dygnitarzy ligi, dostarczając im sensacyjnych materiałów do skrótów starć oraz topowych zagrań poszczególnych nocy. Jego przydomek, White Chocolate, został jednym z najbardziej rozpoznawalnych wśród kibiców basketu. Koszulka z numerem „55” była – uwaga, achtung, attenzione – w piątce najlepiej sprzedających się trykotów tamtego sezonu, natomiast podawanie piłki zza pleców przy użyciu łokcia wniosło ożywienie do ówczesnej NBA.
W rozgrywkach zasadniczych 1999/2000 Jason Williams i Sacramento Kings zakwalifikowali się do fazy posezonowej z ostatniej pozycji premiowanej awansem, po czym odpadli w pierwszej rundzie play-offów, ulegając Los Angeles Lakers (3-2). Choć Królowie zapisali na koncie następne niepowodzenie, Jason Williams potrafił podczas tamtych rozgrywek zachwycić, np. zdobywając 18 punktów i zaliczając 18 asyst przeciwko Cleveland Cavaliers:
Świadectwem istnego przełomu drużyny z „Niezłomnego Miasta” była kampania 2000/01. Niestety, nie zabrakło też przykrych akcentów ze strony J-Willa. Jeszcze latem, przed rozpoczęciem sezonu, Biała Czekolada postanowił odwiedzić kumpli na zielone świątki, zasadzić ziarno radości na pistacjowych pastwiskach Ameryki, uraczyć własne płuca dymem ze szmaragdowego kadzidła, tyle że nikt nie dał mu na to zielonego światła. 20 lipca 2000 roku zawieszono go na pierwsze pięć spotkań zbliżających się rozgrywek, gdy wynik testu na obecność marihuany okazał się pozytywny. Wcześniej podpisał zobowiązanie z przedstawicielami ligi, na mocy którego miał podjąć leczenie w ramach programu antynarkotykowego NBA. Zawiódł na całej linii. Zaraz, zaraz! To nie wszystko.
Jeśli ludzie kiedykolwiek poznali prawdziwą naturę Jasona Willamsa, to nic mi na ten temat nie wiadomo. Myślę, że on obawiał się pozwolić sobie na odkrycie wszystkich kart. Rozumiem jego strach przed stycznością z potęga braku szacunku. [Chris Webber]
28 lutego 2001 roku Jason Williams odpalił kolejną torpedę, biorąc na celownik gościa o nazwisku Michael Ching. Ot, sympatyk Golden State Warriors, wobec którego White Chocolate posłał masę epitetów na tle rasowym podczas meczu w Oakland Arena. Oprócz Chinga, oberwało się również innym Azjatom z tego sektora. Jeśli dołożyć do przewinień publiczne obrażanie homoseksualistów, to – nie uwłaczając domom pod czerwoną latarnią – mamy niezły burdel. David Stern, komisarz NBA, wymierzył mu karę w wysokości 25 tysięcy dolarów plus oficjalne przeprosiny. Po tych wydarzeniach klamka zapadła. Jason Williams nie będzie dłużej psuł wizerunku kalifornijskiej organizacji, aczkolwiek odmienną opinię wygłosił wtedy Shaquille O’Neal:
Jason Williams to najzabawniejszy białas, jakiego świat widział. Jest lepszy niż Jim Carrey czy Jimmy Kimmel. Hip-hopowa wersja Scotta Skilesa. To właśnie on umieścił Sacramento na koszykarskiej mapie USA. Rozsławił je. Zawsze z pasją śledzę jego grę.
Tak czy siak, White Chocolate stał się elementem wymiany, w której powędrował wraz z Nickiem Andersonem do Vancouver Grizzlies, zaś do Sacramento Kings trafili Mike Bibby oraz Brent Price.
Niedźwiedzia przysługa
Zanim Jason Williams po raz pierwszy przyodział koszulkę nowego klubu, Grizzlies przeprowadzili się jesienią do Memphis. Tam na naszego bohatera czekało więcej wzlotów i upadków. Jego kolegów z zespołu specjalnie nie trzeba nikomu przedstawiać, więc przytoczę tylko kluczowe nazwiska: Pau Gasol, Michael Dickerson, Lorenzen Wright czy Shane Battier (potem do tego grona załapał się nawet Cezary Trybański). White Chocolate grał przyzwoity basket pod wodzą Sidneya Lowe’a, notując średnie na poziomie: 14.8 punktu, 8 asyst, 3 zbiórek oraz 1.7 przechwytu na mecz. Niestety, dołujący bilans drużyny 29-53 mówił sam za siebie.
W połowie drugiego sezonu w barwach ekipy ze stanu Tennessee, J-Will otrzymał szansę współpracy z trenerem Hubie Brownem. Gdy Brown był ekspertem telewizyjnym, wielokrotnie poddawał krytyce występy Jasona. Ich relacje na linii trener-zawodnik rozpoczęły się na gruncie obopólnej serdeczności, by wreszcie przedzierzgnąć się w toksyczny związek. Brown trzymał krnąbrnego rozgrywającego na krótkiej smyczy, ale to jego syn Brendan, który pełnił funkcję asystenta szkoleniowca Grizzlies, częściej kłócił się z Williamsem. Był taki moment w kampanii 2003/04, kiedy panowie nie wyładowywali gniewu. Wulkan konfliktu po prostu eksplodował, a wzajemnemu darciu ryja nie było końca. Jerry West – generalny menadżer drużyny – postanowił, że musi znaleźć Białej Czekoladzie nowy dom.
Jeżeli odczuwam potrzebę powiedzenia czegoś, nawet gorzkiej prawdy, walę prosto z mostu, wykładam kawę na ławę, nie patyczkuję się z nikim. Nauczyłem się od trenera Hubiego Browna, żeby niczego w sobie nie dusić, bo jeszcze dostanę wrzodów, a tych na pewno nie potrzebuję. [Jason Williams]
Hubie Brown odszedł na przedwczesną emeryturę z przyczyn zdrowotnych, zanim Jason Williams opuścił klub. Nowy dyrygent drużyny, Mike Fratello, też nie potrafił znaleźć wspólnego języka z naszym bohaterem. Po tym jak w pierwszej rudzie play-offów w 2005 roku Phoenix Suns zafundowali Memphis Grizzlies sweepa, w szatni zespołu z Tennessee doszło do konfrontacji pomiędzy J-Willem a Geoffem Calkinsem – felietonistą Commercial Appeal. Rzekomo White Chocolate wrzeszczał nad uchem publicysty słowa, które do druku raczej się nie nadają, a później bez żadnych wyjaśnień wyrwał mu z dłoni długopis i już go nie oddał. Żadnego przypału, pełen profesjonalizm. Co zdążył wpisać do notesu Calkins, przed potokiem niecenzuralnych fraz dobiegających z ust Jasona?
Jestem szczęśliwy. Wybieram się do domu, aby zobaczyć swoją żonę oraz dzieci. Czuję się naprawdę dobrze. Wszystkie rzeczy związane z koszykówką stanowią dla mnie drugorzędną kwestię.
Od tamtej pory Jason Williams nie przykładał większej wagi, aby uzyskać upragniony status gwiazdy NBA. Kiedy usłyszał plotki, że w rezultacie wymiany miałby zasilić szeregi Boston Celtics, skrzywił się na samą myśl. Miał świadomość, że zarządcy organizacji spodziewają się, iż będzie jako dyżurna maskotka zabawiał publiczność w Bosotn Garden, podczas gdy oni wdrożą proces przebudowy drużyny. Miłych słów nie szczędził mu trener bostońskiego klubu, Doc Rivers:
Jason Williams to rozgrywający, który zawsze stara się zaangażować kolegów z zespołu w poczynania ofensywne i świetnie wywiązuje się w grze akcji pick&roll. Jego dodatkowym atutem jest to, że przy takiej ilości obowiązków wciąż potrafi skutecznie punktować.
Niebawem pojawiły się doniesienia o zainteresowaniu jego osobą ze strony Miami Heat, gdzie miałby realizować się jako wsparcie z ławki rezerwowych dla Dwyane’a Wade’a oraz Shaqa O’Neala. To brzmiało niczym idealne rozwiązanie i inauguracja lepszego rozdziału w karierze na parkietach najlepszej zawodowej ligi globu.
Shaq od dawna chciał występować pod banderą tego samego zespołu z Jasonem. Znali się jak łyse konie, odkąd Williams wystartował w drafcie NBA w 1998 roku. Byli przyjaciółmi oraz sąsiadami z Orlando. Biała Czekolada wciąż wracał do meczu, w którym – ku uciesze wiwatującego tłumu kibiców – ograł za pomocą ruchów streetballowych Penny’ego Hardawaya w pojedynku jeden na jednego. O’Neal do dziś wspomina tamten moment, porównując go do sceny z filmu pt. „Biali nie potrafią skakać”.
2 sierpnia 2005 roku Miami Heat zgodzili się na warunki transakcji, która obejmowała aż pięć drużyn i trzynastu zawodników. W skrócie: organizacja z Florydy przejęła kontrakty J-Willa oraz Jamesa Poseya. Dodatkowo we wrześniu podpisano umowę z weteranem boisk NBA – Garym Paytonem. Zespół o tak solidnej konstrukcji, wzbogacony głębią składu, mógł celować tylko w najwyższe laury basketu.
Ludzie ciągle mnie pytali, dlaczego nie gram już tak efektownie, jak wcześniej i gdzie podziała się moja koszykarska fantazja. Rzeczywiście, trochę zrezygnowałem z błyskotliwości zagrań, lecz to były dni, gdy dawałem publice niesamowite show. Teraz nadeszła pora na zdobycie mistrzostwa NBA. [Jason Williams]
Mistrzowie z Miami
Pierwotne założenia odnoszące się do roli Jasona Williamsa w zespole spaliły na panewce, gdyż już na dzień dobry powierzono mu pewną pozycję w wyjściowej piątce drużyny. Pomijając kontuzję kolana, podczas kampanii zasadniczej 2005/06 rozegrał 59 spotkań, spędzał na parkiecie niespełna 32 minuty (drugi wynik w ekipie z Florydy), notując: 12.3 punktu, 4.9 asysty oraz 2.4 zbiórki na mecz.
J-Will jest super gościem, jednym ze wspanialszych, jakich spotkałem. Nie zauważam w nim żadnych negatywnych cech, o których słyszałem w przeszłości. Nie widzę, żeby miewał problemy z drużyną, trenerem czy podporządkowaniem się swoim zadaniom na parkiecie. [Dwyane Wade]
Sezon 2005/06 wcale nie wyglądał różowo dla drużyny z Florydy. Bilans 11-10 po rozegraniu 21 starć nie powalał na kolana. Podjęto decyzję o rozwiązaniu umowy z Van Gundym i postawiono na wspaniałego stratega, menadżera generalnego, trenera Pata Rileya. Strzał w dziesiątkę! Na 61 pozostałych potyczek Heat wygrali aż 41, efektem czego było rozstawienie na drugiej pozycji w postseason. Tam stoczyli dość trudne bitwy w pierwszej rundzie z Chicago Bulls (4-2), a także w finałach Wschodu przeciwko Detroit Pistons (4-2). Zwłaszcza Game6 przywołanej serii z Tłokami był dla White Chocolate wyśmienity. J-Will trafił dziesięć kolejnych prób z pola, osiągając łącznie 21 punktów. Nie mam zamiaru was zanudzać, musicie to zobaczyć. Wyborna forma strzelecka, panie Williams, palce lizać!
Wcześniej bez większych problemów pokonali New Jersey Nets (4-1). Podczas finałów NBA 2006, gdzie w roli rywali Miami wystąpili Dallas Mavericks, byliśmy świadkami poetyckiego współzawodnictwa. Pierwsze dwa zwycięstwa powędrowały na konto Mavs i to oni byli w o niebo lepszej sytuacji przed następnymi pojedynkami, lecz wtedy D-Wade włączył tryb MVP. Zniwelowanie trzynastopunktowej przewagi w trakcie ostatnich sześciu minut meczu numer trzy, celna próba Gary’ego Paytona na 9.3 sekundy przed upływem regulaminowego czasu gry, pudło Dirka Nowitzkiego z linii rzutów wolnych. Game4, gdzie wynik przed rozpoczęciem finałowej ćwiartki był sprawą otwartą, ale Żar zwyciężył ten fragment, ograniczając poczynania oponentów do zaledwie 7 oczek. Piąte starcie, w którym o rezultacie decydowała dogrywka. I szósty mecz, czyli potwierdzenie kosmicznej dyspozycji „Flasha”. Działo się, oj działo. Z drugiej strony – cóż to była za załoga! Przeklęta ferajna wilków morskich koszykówki, napiętnowana widmem czempionatu NBA, której nie był w stanie powstrzymać nawet teksański galeon królewskiej armady pod nazwą Dallas Mavericks. Aż pozwolę sobie przybliżyć nazwiska siejących postrach nikczemników: Shaquille O’Neal, Dwyane Wade, Antoine Walker, Jason Williams, James Posey, Udonis Haslem, Alonzo Mourning, Gary Payton, Jason Kapono. Ci wszyscy ludzie dostarczyli nam cudownych emocji, a Biała Czekolada mógł świętować pierwszy (i jedyny) mistrzowski pierścień w karierze. To było niczym sen na jawie, jawa we śnie. Spełnione marzenie, z którego żaden sympatyk basketu nie chce się budzić. Chwilo, trwaj krótko, ale jednak trwaj!
Myślę, że aktualnie Jason jest skrytym i nieśmiałym człowiekiem. Prywatnie stał się dojrzały, odpowiedzialny za własne dzieci. To zupełnie inna persona niż ta, którą znaliście wcześniej. [Pat Riley]
Dwie następne wyprawy po koszykarskie złote runo na pokładzie łajby Miami Heat kończyły się dla J-Willa stosunkowo szybko (2007: pierwsza runda fazy posezonowej przeciwko Chicago Bulls, 2008: brak awansu do play-offów), natomiast on – przyczyną licznych obrażeń – zaczynał z lekka cierpieć na chorobę morską. White Chocolate pożegnał się z florydzką zgrają rzezimieszków w 2008 roku, by rzucić się w wir romansu z oponentami zza miedzy, czyli Orlando Magic. A małżonce wmówił, że na sympozjum handlarzy kalkulatorami jedzie. To ci dopiero zdradziecki łotrzyk! Chociaż w tym konkretnym przypadku zdrada nie jest odpowiednim wyrażeniem. W drużynie Magii nieuchronnie nadchodził schyłek jego przygody z NBA i nawet jeśli miałby cudzołożyć z każdym zespołem w lidze, wybaczyłbym mu. Przecież to Jason Williams, na miłość Boską. Fenomenalny iluzjonista koszykówki, którego popisowe sztuczki z podziwem obserwowały miliony fanów na całym świecie. Oczywiście – ani razu nie przebił się do All-Star Game. Nie był formalną gwiazdą NBA, lecz lśnił jaśniej niż cały panteon podniebnych iskier basketu. Ostatecznie zawiesił buty na kołku 18 kwietnia 2011 roku. Na dowód dziesięć topowych zagrań tego jegomościa oraz ku czci tradycji średnie statystyczne.
Respekt Gary’ego Paytona
Nie wierzę, że wśród zwolenników kozłowania pomarańczowej piłki znajdzie się chociażby jeden człowiek, któremu obca jest postać Gary’ego Paytona. Jeżeli jakimś cudem komuś udało się pominąć tego gracza, to odsyłam do artykułu mojego autorstwa na temat Rękawicy. W każdym razie, Gary Payton nie uznawał autorytetów (wyłączając Johna Stocktona), był pyskatym skurczybykiem tego sportu. Trash-talking na Michaelu Jordanie? Nie ma sprawy. Zjechać Scottiego Pippena? Proszę bardzo. Zgasić Kevina Johnsona? Już się robi. Nie przebierał w środkach i naprawdę trudno było zaskarbić sobie jego szacunek. White Chocolate dokonał tej sztuki takim oto sposobem:
Jason Williams jest chłopem z koszykarskim charakterem. Kibice zwą go „And-1” i „Streetballer”. Według mnie to zwyczajnie facet z jajami. [Gary Payton]
Jeżeli wciąż mało wam przesłanek opowiadających o świetności Jasona Williamsa, proponuję prześledzić poniższy materiał wideo, zawierający najlepsze asysty ze wszystkich sezonów spędzonych przez J-Willa na boiskach NBA. Rozkoszujcie się kunsztem Białej Czekolady.
Drodzy czytelnicy, kto ma zostać bohaterem następnego „Trash Talkera”? Bill Russell czy Ron Artest? Na wasze głosy w komentarzach czekam do czwartku wieczorem. Pozdrawiam!
9 Komentarze
Islandor
Ekstra jak zwykle…
Chciałbym prosić o Billa Russell!
Mateusz Połuszańczyk
Dzięki za dobre słowo. Bill Russell prowadzi 1-0. 🙂
cynik
Asysta łokciem, palce lizać. Też jestem za Russellem.
Mateusz Połuszańczyk
Zaiste wyjątkowy frykas wśród pyszności serwowanych przez „White Chocolate”. 😀
Łukasz
Bill Russell
Juzek
Meta World Peace
Mateusz Połuszańczyk
O, proszę! Jest głos dla Światowego Pokoju. Czyżby miał zdarzyć się comeback? Póki co jest 3-1 dla Russella. 😉
Dawid
Proszę Ciebie Mateuszu, wierzysz w Światowy Pokój w takiej batalii? Bill Russell i 4-1
Mateusz Połuszańczyk
Dawidzie, chyba ostatnio naoglądałem się za dużo konkursów Miss, stąd moje krzewienie idei Światowego Pokoju, choć akurat Ron Artest z pokojem miał tyle wspólnego, co ja z curlingiem. 😀