Trash Talker: Manu Ginobili – Człowiek Orkiestra

Mateusz Połuszańczyk Felietony Strona Główna Trash Talker 4

Jedna z najbardziej intrygujących postaci najlepszej koszykarskiej ligi globu na przestrzeni minionych szesnastu lat. Człowiek na rozdrożu, bez konkretnie sprecyzowanego planu. Kiedy piłka znajdowała drogę, aby trafić do jego dłoni, wszystko o czym myślał mieściło się w krótkim, acz treściwym, wyrażeniu: Trzeba wykonać taki manewr, żeby zespół zanotował punkty. Nie dbał o to, czy przy jego nazwisku będzie ich 5 albo 25. Najistotniejszą kwestią był rezultat końcowy, przemawiający na korzyść drużyny, w której występował. Narodowy bohater Argentyny – zaraz po boskim Diego Maradonie – który przebudził drzemiącą, gigantyczną miłość do basketu w swoim ojczystym kraju. Zwycięzca Euroligi, zdobywca złotego medalu igrzysk olimpijskich w Atenach, czterokrotny mistrz NBA. Facet, który według wielu fachowców nie miał prawa sięgnąć po wymienione przeze mnie trofea. Przed państwem – Manu Ginobili.

Pokonać przyszłość

Emanuel David Ginobili urodził się 28 lipca 1977 roku w Bahia Blanca, w Argentynie, jako trzecie dziecko Jorge i Raquel. Bracia Manu – Leandro oraz Sebastian – traktowali go jak swojego malutkiego braciszka, w każdym znaczeniu tych słów. Gdy przyszedł na świat, mieli odpowiednio: siedem i pięć lat. Bohater dzisiejszego artykułu był bardzo niskim, chuderlawym dzieciakiem. Nikt wówczas nawet nie przypuszczał, że jego przeznaczeniem zapisanym na srebrzystych ćwiekach niebios jest status gwiazdy koszykówki.

Tak czy inaczej, w żyłach Manu płynęła sportowa krew. Praktycznie większość argentyńskiego społeczeństwa dojrzewała na piłce nożnej, jedynym wyjątkiem było Bahia Blanca. Miasteczko na plaży, położone około cztery godziny od Buenos Aires, to wciąż zakątek, gdzie mieści się multum koszykarskich klubów. Jorge – w przeszłości znakomity rozgrywający – był menadżerem jednego z nich, mianowicie Bahinese Del Norte. Leandro wraz z Sebastianem wiedli prym najlepszych zawodników tego zespołu. Manu uczęszczał na mecze oraz treningi, zaś jego zainteresowanie basketem nie przeszło bez echa wśród lokalnej wspólnoty. Np. szkoleniowiec Oscar Sanchez wykształcił u niego umiejętność kozłowania jedną ręką bez patrzenia na piłkę, następny – Fabian Horvath – zawsze musiał mieć pewność, że Manu otrzyma na zajęciach chociaż jeden ukochany pomarańczowy przedmiot. Kiedy tak się nie działo, chłopak wszczynał bunt, dopóki ten nie trafił w jego ręce.

Manu Ginobili oglądał spotkania NBA, gdy tylko nadarzała się ku temu okazja. Właściwie jedynymi relacjami dostępnymi dla Argentyńczyków były finały ligi. Mecze rzadko docierały tam w porze największej oglądalności, więc Manu nieraz czekał godzinami, żeby je zobaczyć. Jego idolem – a jakżeby inaczej – był Michael Jordan. Ginobili rozpływał się nad talentem, kreatywnością, a także zdolnościami przywódczymi MJ’a, który poprowadził Chicago Bulls do sześciu mistrzowskich tytułów w latach dziewięćdziesiątych. Dzieciak zdobył nawet kasety wideo z filmami pt. „Come Fly with Me” i „Playground”, gdzie „Jego Powietrzność” odgrywał główną rolę. Później zapragnął podążać w tym kierunku, jeśli tylko rodzice wyrażą na to zgodę. Tak na marginesie – plakat legendy Byków wisiał w jego pokoju przez całe szczeniackie życie.

Jorge nie posiadał się ze szczęścia, że powiodło mu się zaszczepić w synu miłość do basketu. Zresztą, ojciec nie tylko jemu dał porządnego kopa do uprawiania tej dyscypliny sportu. Pepe Sanchez, najlepszy kumpel Manu z dzieciństwa, występujący na pozycji rozgrywającego, też poczuł ogromną więź związaną z koszykówką (później grał pierwsze skrzypce w drużynie uniwersytetu Temple). Pepe był wyższy oraz silniejszy fizycznie od Emanuela. Mówiono, że Sanchez jest stworzony do basketu, dlatego już w młodym wieku powoływano go na międzynarodowe turnieje. Wtedy jeszcze nikt nie brał Ginobiliego pod uwagę jako perspektywicznego zawodnika tej dyscypliny. Obu nastolatków dzieliła przepaść. Gdy Pepe stał się gwiazdą juniorskiej kadry Argentyny, Manu nie był wystarczająco dobry, aby przebić się do składu Bahia Blanca All-Star.

Wkrótce sytuacja uległa diametralnej zmianie, bowiem w ciągu dwóch lat Manu Ginobili urósł aż o 25 centymetrów i jego wzrost wynosił ich około 190, lecz waga pozostawała w granicach 72 kilogramów. Doszło do tego, że pewien trener zabronił mu próbowania rzutów z dystansu, gdyż według niego Manu nie miał na tyle mocy, aby piłka doleciała do obręczy. Nasz bohater nigdy nie przejmował się tego typu docinkami, nabrał odpowiedniej siły, doskonalił repertuar własnych zagrań i z dnia na dzień rywale mieli coraz większe problemy z zatrzymaniem Ginobiliego, szczególnie podczas kontrataków. Możecie mi wierzyć lub nie, ale Manu – podobnie jak jego idol – uwielbiał atakować kosz. Potrafił zawisnąć w powietrzu niczym Jordan, po czym zakończyć akcję efektownym wsadem, z fajerwerkami godnymi ikony koszykówki z Chicago Bulls.

Kiedy Manu Ginobili ukończył osiemnaście lat, w sezonie 1995/96 zanotował profesjonalny debiut w lidze argentyńskiej, broniąc barw Andino Sport Club of La Rioja, skąd wytransferowano go do Estudiantes de Bahia Blanca, gdzie podczas kampanii 1997/98 został królem strzelców rodzimych rozgrywek.

Gdy robisz coś dobrego, mieszkańcy Argentyny przywiązują się do ciebie. Mają masę problemów na głowie, więc szukają kogoś, z kogo mogliby być dumni. Codziennie o tym rozmyślam i nigdy o tym nie zapomnę.

The Flop

Manu Ginobili z miejsca wzbudził zainteresowanie europejskich skautów i tuż przed sezonem 1998/99 podpisał kontrakt z włoskim klubem Basket Viola Reggio Calabria. Manu nadal piął się w górę pod względem wzrostu, a w tamtym okresie mierzył już 198 centymetrów. Postęp w jego grze również było widać gołym okiem. W trakcie pierwszego roku w Europie zaliczał średnio 16.9 punktu na mecz, ale umiał o niebo więcej, niż tylko punktować. Miał cudowne czucie koszykówki, wykonywał także niesamowitą pracę po bronionej stronie parkietu. Koledzy z zespołu wręcz kochali, gdy przebywał na boisku, ponieważ zdawali sobie sprawę z tego, że zawsze wniesie do gry iskrę, da sygnał do boju. Potwierdzeniem moich słów niech będzie fakt, iż w drugiej kampanii, gdy reprezentował Reggio, został uhonorowany nagrodą dla najlepszego zawodnika ligi włoskiej.

Ciekawostką jest, że zyskał wówczas interesujący przydomek – „The Flop”. Sympatycy sportowi we Włoszech odpowiadali na takie zaczepki prasy, twierdząc że to po prostu wspaniały gust do spektakularnych popisów aktorskich, i że wybuchy tego talentu potrafią przekonać sędziów do błędnych decyzji. Gdy ktoś lekko uderzył lub odepchnął Ginobiliego, ten natychmiastowo padał jak pijany po ciosie i zaczynał zwijać się z bólu, wymuszając gwizdki arbitrów, którzy sypali przeciwnikom kary za faule.

Pierwsze dwa lata Manu na europejskich arenach zwróciły uwagę koszykarskiego świata zza oceanu. Wśród wielu zwolenników Argentyńczyka znalazł się R.C. Buford, generalny menadżer San Antonio Spurs. Wychwycił go już w 1997 roku podczas mistrzostw świata w baskecie U-22. Buforda fascynowała sprawność fizyczna Ginobiliego, determinacja i brak jakiegokolwiek egoizmu. Przed naborem do ligi poczuł, że być może warto poświęcić pick na argentyńskiego obrońcę. Tym sposobem Manu Ginobili został wybrany z pięćdziesiątym siódmym numerem drugiej rundy draftu NBA w 1999 roku przez San Antonio Spurs.

Ma wykształconego ducha przywódcy w wielu aspektach gry. (R.C. Buford)

Euroliga wzięta!

Organizacja ze stanu Teksas pokładała w Ginobilim ogromne nadzieje, dostrzegali w nim inwestycję, która ma spłacić się w przyszłości. Mówiono o tym, że za kilka lat – jeżeli jeszcze trochę dojrzeje mentalnie – może zostać solidnym zadaniowcem. Gregg Popovich, trener Ostróg, pierwszy raz zobaczył go w akcji na Turnieju Ameryk, odbywającym się w lipcu 1999 roku. Wtedy właśnie doznał oświecenia. Zyskał świadomość, że ktoś taki jak Manu będzie mu potrzebny, by wykrzesać energię z ławki rezerwowych, co jest przecież nieodzowne, jeśli chcą z powtarzalnością walczyć o mistrzowskie tytuły w NBA. Szkoleniowiec uciął z nim pogawędkę. Ginobili był zaszczycony komplementami Popa, lecz stawiał sobie poprzeczkę jeszcze wyżej i odparł, że pragnie wrócić do Europy, żeby poprawić własne niedoskonałości. Kilka słów Popovicha o Manu:

On jest takim rodzajem faceta, któremu należy powierzyć piłkę w sytuacjach, kiedy mecz jest na styku. Jeśli jej nie dostaje, patrzy na kolegów z drużyny niczym trener, jakby pytał: „Czy masz pojęcie, że jestem na otwartej pozycji?”. Nieco zbyt młody i chudy, ale z wyglądem zwycięzcy.

Przed rozgrywkami 2000/01 nasz bohater złożył podpis na umowie z Virtus Kinder Bologna, czyli topową drużyną ligi włoskiej. Premierowa kampania w nowym zespole zapisała się złotymi zgłoskami w historii klubu. Manu Ginobili otrzymał nagrodę dla najbardziej wartościowego gracza we Włoszech, a przy okazji doprowadził ekipę z Bolonii do zwycięstwa w Eurolidze, za co słusznie zgarnął statuetkę MVP Finałów.

Rok później powtórzył wyczyn i ponownie był najlepszym koszykarzem sezonu ligi włoskiej. Włodarze Ostróg widziały wszystko, co było do zobaczenia. Manu dał świadectwo wszystkiemu, co miał do udowodnienia. W lipcu 2002 roku przyjął warunki rocznego kontraktu z San Antonio Spurs, opiewającego na sumę 2 milionów i 900 tysięcy dolarów.

Bez ogrania w Europie nigdy bym się tutaj nie dostał. (Manu Ginobili)

Zanim Ginobili zaszczycił obóz treningowy Ostróg swoją obecnością, dołączył do składu reprezentacji Argentyny podczas Mistrzostw Świata FIBA, które miały miejsce w Indianapolis. Mocna jak zwykle ekipa USA legitymowała się wówczas rewelacyjną serią 58 spotkań bez porażki na tej imprezie (od 1992 roku) i była zdecydowanym faworytem turnieju. Argentyńczycy prędko wysłali Amerykanom wiadomość, że drugie miejsce ich nie usatysfakcjonuje, wygrywając trzy pierwsze potyczki ze średnią ponad 100 punktów na mecz.

Następnie pokonali Chiny z Yao Mingiem na czele, potem wrzucili na ruszt ekipę Niemiec (86-77). Niestety, ten triumf Manu przypłacił urazem (podkręcona prawa kostka przy oddawaniu próby zza łuku sprzed nosa Dirka Nowitzkiego). Nadeszła pora na zespół Stanów Zjednoczonych Ameryki, który prowadził nawet 16 oczkami, by ostatecznie przerżnąć starcie (87-80). Drużyna USA poniosła porażkę także na etapie ćwierćfinałów. Finałowy pojedynek pomiędzy Argentyną a Jugosławią rozstrzygnęła dogrywka, w której lepsi okazali się ci drudzy (84-77). Ginobili nie był gotów na sto procent i spędził na parkiecie zaledwie dwanaście minut. 26 punktów uzyskanych przez Peję Stojakovicia załatwiło sprawę, pomimo tego – Manu wrócił do domu z tarczą i wysoko uniesionym czołem.

San Antonio Spurs

Gdy rozpoczynał się obóz treningowy San Antonio Spurs, Manu Ginobili nadal borykał się z kontuzją kostki. Właściwie przez pierwsze dwa tygodnie obserwował zajęcia z perspektywy linii bocznej boiska. Ten zespół, który oglądał, w jego mniemaniu miał ogromną szansę na sięgnięcie po najwyższe laury NBA. W ich składzie znajdowali się przecież: Tim Duncan (MVP poprzedniego sezonu regularnego), David „Admirał” Robinson (który z Duncanem tworzył bliźniacze wieże nie do przejścia), Tony Parker (znakomity francuski rozgrywający) oraz Steve Kerr (niezwykle doświadczony i skuteczny strzelec).

Uraz nie tylko wykluczył Ginobiliego z gry na niemal cały grudzień, lecz także piętnował problemy z wprowadzeniem się zawodnika do fizycznego stylu NBA. Dodatkowo jego sprawność ruchowa uniemożliwiała mu dokładne wpisanie się w taktyczne schematy ofensywne Ostróg. Jednak nawet bez większego udziału Manu, drużyna radziła sobie świetnie. Duncana po raz kolejny uhonorowano nagrodą dla najbardziej wartościowego koszykarza rozgrywek zasadniczych, Parker prezentował się jako jeden z lepszych graczy na swojej pozycji, zaś Robinson rządził pod tablicami oraz w obronie.

Kiedy wychodzę na parkiet z Manu, czuję jakbym grał z bratem. (Tony Parker)

San Antonio wykręcili bilans 60 zwycięstw przy 22 porażkach, awansując do play-offów z pierwszego miejsca w tabeli Zachodu. Na każdym szczeblu rywalizacji w fazie posezonowej dali sobie urwać zaledwie dwa mecze i bez skrupułów zdobyli mistrzostwo NBA. Wpływ Manu Ginobiliego na taki stan rzeczy – zwłaszcza w postseason – był bezcenny. Oto, jak wyglądała debiutancka kampania Argentyńczyka:

Wszechstronność naszego bohatera z roku na rok była coraz bardziej zauważalna. Trudno stwierdzić, kiedy tak naprawdę osiągnął apogeum formy, bo wydawało się, że nigdy nie zszedł poniżej poziomu dyktowanego przez realia ligi. Oczywiście, gdybym musiał dokonać wyboru, bez wątpienia wskazałbym na sezon 2004/05, w którym Spurs wygrali 59 potyczek i ponieśli porażki w 23 spotkaniach, zajmując drugie miejsce na Zachodzie. Manu Ginobili notował imponujące statystyki: 16 punktów, 4.4 zbiórki, 3.9 asysty oraz 1.6 przechwytu na mecz. Odrobinę wcześniej, pod koniec stycznia 2005 roku, ustanowił własny rekord kariery pod względem ilości punktów zdobytych w trakcie jednego starcia, a ekipa San Antonio pokonała na wyjeździe Phoenix Suns ze Stevem Nashem na czele.

Podczas fazy pucharowej Spurs odprawiali z kwitkiem odpowiednio: Denver Nuggets (4-1), Seattle Supersonics (4-2) i wspomnianych Phoenix Suns (4-1), by w finałach NBA zmierzyć się z zespołem Detroit Pistons. Mistrzów ligi wyłoniono dopiero po siedmiu morderczych meczach, a ostatni pojedynek to swoista kropka nad „i”, postawiona przez Manu Ginobiliego, który uzyskał 11 z 24 punktów drużyny w czwartej kwarcie, dokładając dwie asysty zamienione na celne trójki przez Roberta Horry’ego oraz Tima Duncana. Tak się robi show!

Na tym nie koniec pokazywania przez Ginobiliego kunsztu koszykarskiego rzemiosła. Dwa lata później Ostrogi ponownie stanęły przed szansą na uniesienie w górę mistrzowskiego trofeum imienia Larry’ego O’Briena. Tym razem bez większej spiny pokonywały na drodze do finałowej serii: Denver Nuggets (4-1), Phoenix Suns (4-2) i Utah Jazz (4-1), ale to co stało się w rywalizacji o najcenniejszą biżuterię w świecie basketu przeciwko Cleveland Cavaliers można streścić jednym słowem: Miazga! Jatka! Rzeź! Demolka! Pogrom! Unicestwienie! Do wyboru, do koloru. Okej, ktoś zarzuci mi przesadę, ponieważ Cavs dostawali okazje na nawiązanie równorzędnej walki, tyle że jakoś nie potrafili żadnej wykorzystać. Spurs zafundowali im sweepa, a Manu Ginobili znowu zamknął serię niczym Gregg Popovich butelkę wina w towarzystwie Borisa Diawa. Argentyńczyk rzucił 13 z 23 oczek zespołu w ostatniej partii (27 na przestrzeni całego spotkania). Palce lizać.

Manu Ginobili czekał na następny występ w NBA Finals długie pięć lat, podczas których miewał wzloty (nagroda dla najlepszego rezerwowego zawodnika ligi w 2008 roku) i upadki spowodowane kontuzjami, aczkolwiek zawsze wracał do żywych, jeszcze bardziej głodny sukcesów. Finały z 2013 roku opisywałem przy artykule na temat Raya Allena, który – bądź co bądź – niejako wydarł Ostrogom ducha wyrównującym trafieniem zza łuku w szóstym starciu rywalizacji. Tak na marginesie, ten rzut uratował skórę LeBronowi Jamesowi, przedłużając jego marzenia o dogonieniu i wyjściu z cienia Michaela Jordana. W 2014 roku San Antonio Spurs byli żądni rewanżu. Wszyscy spodziewali się, że kolejny raz będą świadkami niesamowitego spektaklu obu ekip. Noli me tangere! – wrzasnęli przerażającym tonem gracze Ostróg w kierunku drużyny Miami Heat. Przed Game5 prowadzili 3-1. Zespół ze stanu Floryda rzeczywiście rozpoczął spotkanie na pełnej kur… werwie, szybko budując przewagę, lecz wtedy do roboty zabrali się Spurs, popisując się runem 39-15. Przyczynił się do tego tercet starych wyjadaczy: Tim Duncan (14pkt), Tony Parker (16pkt) oraz Manu Ginobili (19pkt). Wspierani przez MVP finałów – Kawhi Leonarda (22pkt, 10zb) i rezerwowego Patty’ego Millsa (17pkt). Co tam będę gadał, zobaczcie sami:

Nasz bohater przed kilkunastoma dniami zakończył sportową karierę, o czym informowaliśmy tutaj. Zakończyła się również pewna epoka, ponieważ – przynajmniej dla mnie – brak Duncana, Parkera, Ginobiliego w drużynie prowadzonej przez Gregga Popovicha jest świętokradztwem. Mam świadomość, że nieubłaganie pędzących wskazówek zegara nie sposób zatrzymać (no, chyba że się wyjmie baterie, a tego nie chcemy), aczkolwiek dużo bym dał za pozyskanie receptury na eliksir młodości dla Manu i spółki. Poza tym, któż posiada umiejętność markowania rzutu, nabierania oponentów na zwody, tak cudowną jak on?

Poniżej tradycyjnie Top20, czyli najlepsze zagrania argentyńskiego wirtuoza basketu.

Manu – cesarz Aten

Brzmi trochę jak tytuł filmu? Trochę, ale ileż jest w tym prawdy. Na Igrzyskach Olimpijskich w Atenach w 2004 roku Argentynie wiodło się ze zmiennym szczęściem, ale awansowali do fazy pucharowej turnieju, gdzie w ćwierćfinale uporali się z Grecją (69-64). Eksplozja formy nastąpiła w meczu półfinałowym przeciwko reprezentacji USA. W składzie Amerykanów widniały takie nazwiska, jak: Allen Iverson, Dwyane Wade, LeBron James, Tim Duncan, Carmelo Anthony czy Amar’e Stoudemire, czyli – jakby nie patrzeć – plejada gwiazd wielkiej koszykówki. Natomiast zawodnikami przywdziewającymi trykoty drużyny Argentyny byli m.in.: Manu Ginobili, Luis Scola, Andres Nocioni, Carlos Delfino oraz Pepe Sanchez. Szczerze? Długo nie mogłem odróżnić, który zespół jest który. Parkiet zweryfikował wszelkie niecne plany USA na spacerek po złote medale. Lekcja pokory, i to surowa. W finałowym pojedynku Argentyńczycy pokonali Włochów (84-69), lecz właśnie utarcie nosa ekipie Stanów Zjednoczonych Ameryki jest po dziś dzień na ustach wszystkich fanów koszykówki.

Wygranie mistrzostwa NBA jest największą sprawą w zawodowym baskecie, ponieważ gracz znajduje się na absolutnym szczycie. Jednak reprezentowanie swojego kraju, gdzie 30 milionów obywateli cię dopinguje, trzyma za ciebie kciuki, ogląda podczas odgrywania hymnu na najwyższym stopniu podium, jest czymś niezwykłym. Uczuciem, do którego trudno dobrać słowa.

Mroczny Rycerz upada

Ponownie filmowo, jednak tym razem w konwencji „Batmana”. Końcówka premierowej odsłony meczu pomiędzy San Antonio Spurs a Sacramento Kings w AT&T Center. Goście przeprowadzają szybką kontrę, zaliczają punkty, ale zawodnikom drużyny przyjezdnej w tej akcji pomaga niespodziewany, szósty gracz. Czy to ptak? Czy to samolot? Czy to LeBron James dosiadający mitycznego, skrzydlatego Pegaza? Nie, to zły brat bliźniak Bruce’a Wayne’a, na którego krwiożerczy hrabia Dracula rzucił klątwę różdżką – tudzież batutą – zajumaną ze skarbca dyrygenta chóru seniorów, noszącego nazwę „Podwawelskie Dzięcioły”. Doskonale wiemy, że lewa ręka Manu Ginobiliego to niszczycielska broń. Argentyńczyk sprzedał mu liścia, podał jakiemuś typkowi z ochrony i po zabawie. Ot, tak się kończą gigantyczne kasowe produkcje. Na zwiastunach.

Przelotny romans

Mało kto pamięta, że gdy Manu Ginobili na początku swojej przygody z San Antonio został wolnym agentem, wdał się w niebezpieczny flirt towarzyski z Denver Nuggets, którzy byli przekonani, iż będzie znakomicie pasował do ich koncepcji gry z Carmelo Anthonym. Spurs zadecydowali, że trzeba podjąć bezzwłoczne działania. W lipcu zaproponowali mu umowę wartą 52 miliony dolarów za sześć kolejnych lat. Ten temat długo nie schodził z czołówek serwisów informacyjnych w Argentynie. Już wtedy trener George Karl rozpływał się nad talentem obrońcy Ostróg:

Kocham Manu. Sprawia, że gra staje się trudniejsza, że ciężko jest ustawić szyki obronne, że sędziowie mają z nim kłopoty. Właśnie dlatego chcesz go mieć u swego boku.

Trzy grosze do puli wtrącił też Carmelo Anthony, kwitując kwestię krótko:

Uwielbiam obserwować jego koszykarski warsztat.

Drodzy czytelnicy, dziękuję za uwagę. Już niebawem tekst wybrany przez Wasze czcigodne grono jeszcze przed wakacjami (ależ ten czas zapiernicza), którego główną postacią będzie Earvin „Magic” Johnson. Pozdrawiam!

4 Komentarze

  1. Dzięki bracie za ten art., ja już nie będę strzępił języka, bo tak jak by mi kawałek serca do dalszego śledzenia NBA wycieli…

    1. Mateusz Połuszańczyk

      Zawsze do usług. Rozumiem Twoje cierpienie i łączę się w bólu. Pozdrawiam! 🙂

  2. Nie ukrywam, że czyta się te artykuły (biografie) bardzo fajnie. Gdybyście zdecydowali się wydawać miesięcznik (jak kiedyś MVP Magazyn) to znalazło by się sporo osób, które by go kupiło.

    1. Niewykluczone, że pomyślimy nad tym w przyszłości. Dziękujemy za dobre słowo! 😉

Twój komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *